Levey i stary B
A przecież to co uderza najbardziej to w s p ó ł c z e s n o ś ć całej tej sceny sześć czarnych świec. Anton S. Levey szpo- niastym palcem kiwa na Jayne (obecni dyszą). Kobieta jest wspaniała; przeciąga się teraz; powolnym ruchem rozchyla szkarłat – ssanie; ogromna, mleczna pierś tryska na ustach Kapłana Diabla * Być może: ratunek leży w prostocie, w powrocie do zielarstwa. Wiem, przydałby się pies wylizujący ranę, ten świat, swoim szorstkim językiem Tymczasem jesteś w środku; sam; otacza cię ropa tęczująca mocno – – – – Ty rób coś! Chwyć się czegokolwiek zapytaj już lepiej o drogę do Mayas, ułóż nowelę, licz gniazda kawek lub kroki przerywane na żwirze za drzwiami, do których przytknąłeś właśnie nadwrażliwe ucho * „Cokolwiek utraciłem ma swój początek w zwątpieniu” to Jan. Obraca wolno twarz i stoi w miejscu. Jego wzrok. Jego zmęczenie. A motory wciąż idą. I pędzi żelastwo (wysoko na chmurach – montuje się w pośpiechu niezbadane znaki) Wydziedziczony z nadziei, rzucony w pusty, niepochwytny, raptem, świat wrócić musiał w końcu na żebry u losu Nie bierz tedy z ręki wydziedziczonego. To co wiąże mnie teraz dotyczy równowagi, dokładniej zaś: ładu. Pod koniec lata raz jeszcze byłem w Tleniu; był spokój; w ciszy kolistej zaszedłem pod las; na dawnym miejscu wiekowy już B ciął i łączył drewno odkładał je na prawo, odkładał je na lewo stało wielkie niebo tak powstają grabie – pomyślałem – wrota do stodoły a niekiedy miasto.
Forma prezentowana w przeglądarce internetowej nie odzwierciedla
dokładnie zapisu drukowanego. Zapraszamy do zapoznania się z oryginalnym
układem literniczym dostępnym w postaci skanu - wyświetl plik PDF (w nowej zakładce)