Levey i stary B

 A przecież to co uderza najbardziej
 to  w s p ó ł c z e s n o ś ć  całej tej sceny

 sześć czarnych świec. Anton S. Levey szpo-
niastym palcem kiwa na Jayne (obecni dyszą). Kobieta
 jest wspaniała; przeciąga się teraz; powolnym ruchem
 rozchyla szkarłat –
 ssanie;
 ogromna, mleczna pierś
 tryska na ustach Kapłana Diabla

                         *
 Być może: ratunek leży w prostocie, w powrocie
 do zielarstwa. Wiem, przydałby się pies
 wylizujący ranę, ten świat, swoim szorstkim językiem

 Tymczasem jesteś w środku; sam; otacza cię ropa
tęczująca mocno –  –  –  – Ty
 rób coś! Chwyć się czegokolwiek

zapytaj już lepiej o drogę do Mayas, ułóż nowelę,
licz gniazda kawek lub kroki przerywane na żwirze
 za drzwiami, do których przytknąłeś właśnie
 nadwrażliwe ucho

                         *
 „Cokolwiek utraciłem ma swój początek w zwątpieniu”
 to Jan. Obraca wolno twarz
 i stoi w miejscu. Jego wzrok. Jego zmęczenie.
 A motory wciąż idą. I pędzi żelastwo (wysoko
 na chmurach – montuje się w pośpiechu
 niezbadane znaki)

 Wydziedziczony z nadziei,
 rzucony w pusty, niepochwytny, raptem, świat
 wrócić musiał w końcu na żebry
 u losu

 Nie bierz tedy z ręki wydziedziczonego.

To co wiąże mnie teraz
dotyczy równowagi, dokładniej zaś: ładu.
 Pod koniec lata raz jeszcze byłem
 w Tleniu; był spokój; w ciszy kolistej zaszedłem pod las;
 na dawnym miejscu
                                 wiekowy już B ciął i łączył drewno
odkładał je na prawo, odkładał je na lewo
stało wielkie niebo
tak powstają grabie – pomyślałem – wrota do stodoły
a niekiedy miasto.
Forma prezentowana w przeglądarce internetowej nie odzwierciedla dokładnie zapisu drukowanego. Zapraszamy do zapoznania się z oryginalnym układem literniczym dostępnym w postaci skanu - wyświetl plik PDF (w nowej zakładce)