Hoffman, jakiego zapamiętam

1.
Kazimierza Hoffmana poznałem 17 lat temu, w roku 1992. Ja byłem wtedy debiutantem, on – autorem 11 zbiorów wierszy, wówczas Trwającej chwili (1991), świetnie przyjętej, którą czytałem z autentycznym podziwem. Spotykaliśmy się najpierw w Cristalu, jednej z najstarszych bydgoskich kawiarni, potem, po jej likwidacji (nie obyło się bez protestu części bydgoszczan) w Reggio Emilia, przy Starym Rynku – kawiarni w tradycyjnym stylu, w której poeta czuł się dobrze. Hoffman przychodził tam raz, dwa razy dziennie, miał swój stolik, przy którym systematycznie dyskutowaliśmy, ale zazwyczaj nie częściej niż raz w miesiącu. Trzeba było przejść przez kilka kolejnych lektur, zgromadzić pewien zasób przemyśleń, by nasze spotkanie miało jakiś głębszy sens. To było dla nas obu bardzo ważne. W Reggio przez pewien czas pracował kelner, który witał mnie od drzwi i prowadził do stolika, przy którym siedział Hoffman, już wcześniej zamówiwszy kawę. Ten kelner był pełen podziwu dla poety, założył sobie nawet teczkę, w której gromadził wszystkie wycinki prasowe jemu poświęcone. Spotkałem go na pogrzebie Hoffmana, stał z wielkim wieńcem w dłoniach. Pracownicy Reggio Emilia zamówili też od siebie piękny nekrolog w lokalnej gazecie, to był wspaniały gest. Nasze rozmowy bardzo rzadko schodziły na plan codziennych problemów, a już nigdy na poziom plotki. Rozmawialiśmy głównie o filozofii, poezji, o otaczającym nas świecie, którym Hoffman był bardzo zaniepokojony. Wierzył, że po dzisiejszej formacji relatywizmu moralnego i aksjologicznego, postmodernistycznego zmącenia obrazu świata, przyjdzie czas wiary; świat hipermarketu, wielości i dowolności zastąpi ład myśli, choć niekoniecznie oparty na jednym modelu (jak wcześniej), bez konkurencji idei, oparty na jednej metanarracji. Rozmawialiśmy więc o tych sprawach, rzadko natomiast – a może nawet wcale – o prozie, powieści. Hoffman czytał systematycznie nowe książki filozoficzne, wydania Schelera, Husserla, Levinasa (często w nocy, słuchając również koncertów w II Programie Polskiego Radia, któremu był wierny), zapalał się w dyskusji nad nimi. Filozofia interesowała go od czasów kursów w tej dziedzinie na Uniwersytecie Poznańskim pod kierunkiem prof. Ajdukiewicza, po wojnie; było to rzeczywiście solidne wykształcenie w tym względzie. Hoffman, nie będąc sam filozofem, zaczął wkrótce w swej poezji wymyślać postaci filozofów nieistniejących – oni mieli wykładać jego poglądy (Jabés i in.) – w ich usta wkładał refleksje przez siebie przemyślane, w tym pseudo-cytaty, motta. Czytał też nowe tomiki poezji, zwłaszcza Rymkiewicza, Szymborskiej, Różewicza. Ten ostatni był Hoffmanowi szczególnie bliski, prowadził z nim poeta dialog od lat młodzieńczych, kiedy to (również w Poznaniu) kupił w księgarni Czerwoną rękawiczkę. To był dla niego szok i wstrząs, jak powiadał, że w ogóle tak można pisać. Jego pierwszy tomik – Trzy piętra domu, nosi wyraźne ślady fascynacji Różewiczem. Szybko jednak Hoffman zdał sobie sprawę, że musi kierować się ku własnej dykcji artystycznej, że – ponadto – nie do końca może pogodzić się ze światooglądem Różewicza. Spory i literackie dyskusje na ten temat, zawarte w wierszach autora Przenikania, pojawiać się już będą do końca twórczości, aż do wydanych w 2008 r. Znaków. Wśród ważnych lektur Hoffmana znajdowali się także Rilke, Hölderlin, Benn, Marianne Moore… Oczywiście, wszystkich nie wymieniam. Kiedyś rozmawialiśmy często o poezji francuskiej. Kiedy przyniosłem mu ze swej domowej biblioteczki wydanie przekładów nowej poezji francuskiej Ważyka z lat 50. (pamiętam jego gorące słowa na temat Apollinaire’a), był prawdziwie wzruszony; książkę wziął do ręki jak skarb, delikatnie przewracał kolejne strony, przypominając sobie wiersze z lektur sprzed kilkudziesięciu lat. Wielokrotnie przypominano, że poetycki debiut radiowy Hoffmana redagował w Toruniu Z. Herbert. Niewiele jednak Hoffman o Herbercie wspominał. Nasze spotkania w Reggio były więc regularne, raz jeszcze podkreślę – bez doraźnych impulsów i plotek, czasem dyskutowaliśmy nieco o krytyce i nowych publikacjach czasopiśmienniczych.
Hoffman był człowiekiem głębokiej dyscypliny duchowej wyniesionej z domu i dzieciństwa. Wstawał rano, mył się w zimnej wodzie (jak w dzieciństwie właśnie) i szedł pieszo z Bielaw, mijając stadion Polonii, Bazylikę, parki, spory kawałek drogi, do swojego pokoiku w BWA przy głównej ulicy Bydgoszczy – Gdańskiej. Opłacał to pomieszczenie samemu, mimo że tam mieściło się także biuro naszego oddziału SPP. Biurko stało przy oknie (Hoffman pasjonował się cichą egzystencją starego drzewa, kasztana za oknem, o czym wielokroć nadmieniał); pośrodku pokoju stały ze dwa stoły z piętrzącymi się wysoko stosami książek, albumów, numerów czasopism (m.in. „Twórczości”). Na swoim biurku miał kalendarz roczny, dziennik i teczkę. To była ważna teczka, którą bliżej widziałem tylko raz. Zawierała – nie wiem w jakiej objętości – wycinki prasowe z wydarzeń, które poetą szczególnie wstrząsnęły. Pamiętam czas 11 września i wrażenie, jakie wywarła na nim suka Rossalin, wyprowadzająca po ataku terrorystycznym na WTC swego niewidomego opiekuna. Na tej podstawie powstał potem poemat. Hoffman przez lata (aż do zwolnienia, na własną prośbę, po bydgoskich wydarzeniach marcowych 1981 r. i – wskutek manipulacji jego tekstami) pracował jako kierownik PAP-u, kontaktując się m.in. z Ryszardem Kapuścińskim, który tak cenił jego wiersz Dla Safony, i któremu dedykował zbiór pt. Znaki. Sam przecież Kapuściński – w Notesie z lat 80. – próbował sił jako poeta. Byliśmy zgodni, że Rzeźbiarz z Ashanti to naprawdę piękny wiersz. Hoffman cały czas krążył wokół notatek prasowych i wiele racji miał onegdaj Artur Sandauer – jako autor szkicu Samotność z dalekopisem – widzący poetę jako medium świata wstrząsających mniej lub bardziej informacji. Była to rzecz istotna. Godziny 19:30 – 20:00 były dla autora Dwunastu zapisów święte – oglądał wówczas wiadomości. (Pasjonował się również sportem, piłką nożną, wyścigami bolidów, zob. poemat Do Ronnie Petersona). Trudno jednak traktować tę poezję jako glosę do notacji prasowych, jakkolwiek każdy tekst – nad którym długo pracował – miał jakieś poważne, głębsze podłoże, nie był wyłącznie zapisem lirycznym w postaci czystej, notacją uczuć. Czasem za jedną linijką wiersza stał cały obszerny kilkusetstronicowy tom. Na przykład krótką wzmiankę poetycką o ojcu poeta wsparł na lekturze ogromnego tomiska na temat polskiego lotnictwa. Jego ojciec był oficerem kontrwywiadu, odgrywał w jego życiu istotną rolę, już od samego debiutu wspierał syna jako twórcę.
Dlatego też – co wynika z powyższego – wiele wierszy Hoffmana wydawać się może niezrozumiałych. Wraz ze śmiercią codziennych gazet znikały informacje, doniesienia, które stawały się inspiracją do powstania wierszy. Niekiedy poeta uzupełniał wiersz przypisem, wówczas sprawa interpretacji była znacznie prostsza. Np. dotyczący wywiadu Ewy Zadrzyńskiej z Isaakiem Bashevisem Singerem (Singer, kadr), wodowania Threshera w Portsmouth (Człowiek z Portsmouth) czy: „W klinice przy Uniwersytecie Cleveland udało się po raz pierwszy dokonać transplantacji głowy” (W Cleveland).
Więc wraz z odejściem Hoffmana odszedł jego stolik w Reggio, kawa, nasze dyskusje (nie we wszystkim się zgadzaliśmy); odszedł też człowiek pewnego formatu, reprezentant określonego typu kultury osobistej, dystansu do świata, który ja również wyniosłem z domu, i którego nigdzie więcej być może już nie spotkam. Przyznam się szczerze, że boję się świata, w którym tego rodzaju osób – jak Hoffman – mi całkowicie zabraknie.

2.
W hospicjum Sue Ryder, położonym w lesie, o jakiś kilometr, dwa od mego domu, odwiedzałem poetę regularnie. Był już bardzo wychudły, o skórze pergaminowej, niemal przejrzystej, z długą brodą i łysiną, którą wcześniej próbował tuszować, zasłaniać; bardzo słaby, ledwie mówił, ale jeszcze próbował coś wspominać o filozofii, wspominał o „Kwartalniku Artystycznym” z tekstami na jego temat, interesował się, jak dajemy sobie radę w naszym oddziale SPP bez niego. Hoffman był całkiem świadom swego położenia, choć pozbawiony sił, ale jeszcze próbował dzielić się swymi myślami i refleksjami o poezji. Okazał się poetą absolutnym, do końca; pytał o recenzje Znaków. „Nie z próżności…” – dodawał. Bardzo był po prostu ciekaw, czy ktoś pojął jego twórcze intencje. Zawsze czytał z uwagą recenzje na temat swej poezji, wracał, przemyśliwał, próbował wyciągnąć wnioski i nawiązać dialog. Na trzy dni przed śmiercią wydawał się nieco silniejszy, choć nadal mówił z trudnością i miał przy tym problemy z przełykaniem śliny. Chciał, żebym koniecznie przeczytał dwa ostatnie wiersze z nowego tomiku Szymborskiej (zwłaszcza o Vermeerze). Po chwili milczenia zapytał: panie Robercie, tak myślę, czy to, co napisałem układa się w jakąś całość? Wychodząc z hospicjum zachowałem foliowe ochraniacze na buty. Byłem przekonany, że za kilka dni wrócę i dokończymy wcześniejsze rozmowy. Hoffman zmarł 3 marca o godzinie 16:39.
Do końca był poetą, jak powiedziałem: absolutnym. Odchodził z niezwykłą godnością i spokojem; pogodzony, uspokojony duchowo, wspominał, że wystarczają mu nawet tylko dwie modlitwy: Ojcze nasz i Zdrowaś Mario. Wydawał się (i mówił o tym) pogodzony z Bogiem, przeświadczony, że tu, w tym świecie, zrobił wszystko, co było mu przeznaczone. Stary Poeta przekroczył granice Poematu. Nie traktowałem go jako wyrocznię, Mistrza; Hoffman przez dłuższy czas okazał się moim sumiennym i cierpliwym nauczycielem (zwłaszcza na początku znajomości i bardzo dyskretnie, jak to dziś widzę), wspierał w decyzjach twórczych, obdarzał zaufaniem i przyjaźnią. Znajdowałem w nim wsparcie. Brakować mi będzie tego, co sobą reprezentował: w świecie chaosu, agresji mediów i zamętu życia codziennego, w którym tak bardzo brakuje jednostek – w ich podmiotowości i istotowości. Brakować mi będzie tej godnej postawy wobec świata. Hoffman to poeta wielkich uczuć, bardzo emocjonalny, jednak poddawał poezję swą prawom surowej konstrukcji. Był nadto umysłem ścisłym. I – co ważne – wierzył, że cierpienie stanowi niezbywalny element dzieła, każdorazowo jego solidny fundament. „To są te uniwersytety, panie Robercie…” – powiadał, powtarzał wielokrotnie. Kiedy przychodziłem do hospicjum dwa zwłaszcza wiersze Hoffmana przypominałem sobie. Właśnie W hospicjum i Strofę:

– – –
cichy ogień w górę sosen w Witosławiu
u schyłku dnia;
i myśl o dobrej śmierci
jak zwykle o tej porze. A potem przypomnienie: krzyk
Stirnera bodaj na widok skały
ponad Como trwać
zdławiony. I w zupełnej ciszy.

Piszę to wspomnienie z nutą smutku w głosie, ale nie sądzę, by poeta był z tej tonacji zadowolony.
Podczas pobytu w hospicjum ks. Wojciech Retman (kapelan) przeprowadził z Hoffmanem ostatni wywiad, Na granicy cudu, który potem zamieścił w piśmie parafialnym. Widać w tej wypowiedzi pisarza kłopoty ze składnią, z doprowadzaniem do końca myśli, ale przeświadczenia zostały te same: „poezja w samej swej istocie jest tajemnicą, tajemnicą. Ja sam zawsze twierdziłem, zresztą powtarzam któryś [raz], że człowiek jest ręką piszącą. Poeta – kto nim pisze? Odpowiedź – tajemnica, ja się domyślam, że Bóg, to jak mówią filozofowie (niektórzy są wierzący), to oko bez powieki, które we wszystko patrzy i ma wgląd. Dla mnie praktycznie nicość nie istnieje, chyba, że w pojęciu świętego Jana od Krzyża, który mówiąc, że nie potrafi się Boga ogarnąć językiem ludzkim, po- przestaje na stwierdzeniu, że to dla tego języka jest wielkie Nic, czyli pełnia – to są paradoksy, ale one zmierzają do istoty człowieka twórczego w jego stosunku do Boga. I tak u mnie jest. I ja nigdy nie będę szerzył, że wszystko co napisałem spełnia reguły tej poezji, aczkolwiek jest na poziomie drukowalności”. O potrzebie cierpienia poety: „Niech nie ucieka od cierpienia, bo to jest również podstawowa kategoria egzystencjalna, która jednego, drugiego – wszystkich dotyczy. Zależy jak się ją wykorzysta? Ja mówiłem, żeby wykorzystywać może nie w sensie tak wyrazistym, bolesnym dla doświadczenia poetyckiego, żeby móc poznać pisząc, jak inni mogą cierpieć, sam to znając z autopsji (…) Ja jestem Bogu bardzo wdzięczny, że to moje mimowolne życzenie, czy prośba, zostało spełnione, bo były chwile, kiedy bardzo cierpiałem”.

3.
Wydaje mi się, że czytelnik liryki Hoffmana powinien poznać kilka przynajmniej faktów z jego biografii. Oczywiście, był poeta z gruntu lirykiem, ale tu i ówdzie odnaleźć możemy w jego twórczości refleksy życiowych bądź biograficznych doświadczeń. Kazimierz Hoffman urodził się 5 czerwca 1928 r., jako syn Leona, zawodowego oficera i Marii z Buczkowskich. Do wybuchu II wojny światowej mieszkał w Grudziądzu, Chełmnie nad Wisłą oraz Bydgoszczy. Całe dzieciństwo upłynęło przyszłemu poecie na wędrówce z miasta do miasta, która podporządkowana była pracy ojca. Pomorze, jego krajobraz i historia, stały się ziemią pierwszą Hoffmana. Drugą – okazały się Bory Tucholskie i Tleń, gdzie spędzał wiele dni wiosenno-letnich. Trzecią ojczyzną był, naturalnie – język. Wyobraźnia poety krąży w przestrzeni tych właśnie terenów. Tu spotkał się Hoffman z językiem niemieckim, co potem zaowocowało lekturami filozofii i poezji tego kręgu w oryginale. Wybuch wojny zastał go w Bydgoszczy, gdzie uczęszczał do szkoły powszechnej. W czasie okupacji został Hoffman posłańcem w firmie DAG w pobliskim Łęgnowie. Po zakończeniu wojny rozpoczął naukę w I Gimnazjum Ogólnokształcącym, maturę złożył w 1948 r. i wyjechał na studia socjologiczne do Poznania. Pracę magisterską obronił w 1952 r. i wrócił do Bydgoszczy. Pierwsze fascynacje poetyckie zrodziły się właśnie podczas studiów (tu nie tylko Różewicz, ale np. i Wiklina Staffa, fragmenty Ocalenia Miłosza). Zwieńczeniem prób literackich stała się publikacja pierwszych liryków na antenie Polskiego Radia w grudniu 1950 r. (w opracowaniu Z. Herberta). Na rok przed ukończeniem studiów ukazały się drukiem jego wiersze w „Nowym Torze”. Po powrocie do Bydgoszczy został Hoffman członkiem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, niestety – jego wiersze z tego okresu nie zyskiwały aprobaty opiekunów, co odnotowano nawet w prasie (S. Mędelski, który w czasie odwilży popełnił samobójstwo). W latach socrealizmu były nazbyt wyestetyzowane. Poeta podjął pracę dziennikarską w Oddziale Pomorskim PAP-u, gdzie pracował – jak wspomniałem – aż do roku 1981. Ta profesja – co podkreślał w jednym z wywiadów – nie pozostała bez wpływu na kształt jego dzieła. Z debiutem książkowym zwlekał poeta aż do roku 1960. Są to teksty, w których dominuje wojenna trauma, a w zakresie formy: groteska i stylizacja. Zbliżył się Hoffman do kręgu autorów związanych z czasopismem „Pomorze”, został członkiem ZLP, urodziła mu się córka. Publikował kolejne tomy w różnych wydawnictwach, wiersze m.in. w „Twórczości”, „Życiu Literackim”, nawet w emigracyjnych „Kontynentach – Nowym Merkuriuszu”. Pojawił się wówczas esej Artura Sandauera, który nie tylko zwrócił uwagę na tę poezję, ale i dał jej autorowi więcej wiary we własne siły. Sandauer jako pierwszy odkrył dialogową złożoność tego pisarstwa i odsłonił nie wszystkim znane fakty opisywane w poszczególnych wierszach (np. trzęsienie ziemi z Listu z Longarone), ale wspomniał również z uznaniem o wysokiej kulturze literackiej mieszkającego w Bydgoszczy poety. W latach 80. Hoffman, po opuszczeniu PAP-u został sekretarzem redakcji „Faktów”, gdzie niemal anegdotyczna stała się jego pedantyczność i drobiazgowość (ani jednej literówki!), i gdzie publikował swe eseje o malarstwie. Drukował wówczas utwory w oficynie bibliofilskiej (KPTK), dopiero wybór Dwanaście zapisów z 1986 r. zwrócił bliżej uwagę na jego dzieło (Nagroda Funduszu Literatury). W 1988 r. poeta przeszedł na emeryturę, w 1989 został prezesem Bydgosko-Toruńskiego Oddziału SPP, w tym właśnie czasie założonego. Pracował jeszcze w Biurze Wystaw Artystycznych, dzięki temu dysponował własnym pokoikiem do pracy, w tym pisania wierszy i innych projektów (w domu pisywał rzadko). Od zbioru Trwająca chwila rozpoczyna się ostatni, z pewnością najciekawszy etap jego pisarstwa; wiersze zdają się być mniej hermetyczne, bliższe rzeczywistości tak codziennej, jak i kulturowej. Ukazuje się potem siedem kolejnych książek, które rzucają nowe światło na dotychczasową twórczość i ustalają rangę tego dzieła, co znalazło swe zwieńczenie w postaci Nagrody PEN Clubu za całokształt twórczości literackiej. Odszedł poeta w momencie najbardziej kreatywnym i płodnym artystycznie; myślał o ostatnim wyborze wierszy – chciał czytelnikowi przezeń pokazać się na nowo.

4.
Odszedł poeta. Zostało dzieło. To oczywistość. Gdy znalazł się w hospicjum rozdzwoniły się telefony z kraju i zagranicy. Hoffman zdawał sobie sprawę, że czytelnicy jego poezji są duchem razem z nim. Spotkanie na temat jego twórczości w Galerii Autorskiej Kaji i Solińskiego na rogu Pomorskiej i Cieszkowskiego, które miało wspierać go w trudnych chwilach, okazało się spotkaniem pożegnalnym. Na zaproszeniu widniała ostatnia strofa ze Znaków.

wieża ze światła. Chorał, nie
nie wiem który. Wieża ze światła
chorał. On mnie umacnia.

Poezja miała być świadectwem. Miała poświadczać te momenty egzystencjalnej istotowości, które umacniają. To ich poeta najbardziej poszukiwał. Bycie poetą absolutnym oznaczało również u Hoffmana troskę o samo przeżycie zdeponowane w wierszu, także troskę o publikację wiersza. Nie wydaje mi się przesadzoną opinia, że autor ten niespecjalnie dbał o swoje interesy (tak, jak potrafiliby inni). Podczas choroby Hoffmana telefonował zasmucony Reich Ranicki, który swego czasu poświęcił audycję (bądź jej część) autorowi Przenikania w telewizyjnym kanale ARD. Hoffman niespecjalnie wydawał się zainteresowany tej kategorii faktami. Tak też było z prezentacją jego twórczości w piśmie „Polsza”. Bardziej zajmował go jego własny druk prasowy. Pisał wyłącznie odręcznie, potem na maszynie; przepisywał kolejno kilka wersji poprawionych, fragmenty kursywą zaznaczał szlaczkiem (niebieskim długopisem). Zawsze czekał na druk prasowy, był ciekaw, jak tekst „wybrzmi” w druku. Druk uszlachetnia tekst, ale i obiektywizuje go; wiersz odrywa się poniekąd od autora. Na tym Hoffmanowi bardzo zależało. Obsesyjnie pracował nad każdym utworem. Potrafił do redakcji przesłać kolejną wersję tuż przed samym drukiem. A zmieniał w tej korekcie niewiele: przecinek, słowo, rozbijał jakiś wers. Bardzo w tym przypominał mi Różewicza.
Zapamiętam Hoffmana w jego szczupłej postaci, pełnego energii osiemdziesięciolatka, który potrafił bez zadyszki pokonać schody kilku pięter. Ubranego nie w marynarkę, ale krótką skórzaną, brązową kurtkę. Lekko pochylonego w lewo, z brązową teczką ze skaju na pasku na prawym ramieniu, z której wyjmował przy stoliku w Reggio książki, czasem maszynopisy. Prosił, by porównać w pierwszej chwili niewidoczne różnice. Okrągła twarz, ostry nos, wąziutka broda, włosy zebrane z boku, zakrywające łysinę. Zaczesane mokrym grzebykiem. Na zdjęciach wychodził zdecydowanie lepiej, poważniej, dostojniej.
Zapamiętam też poczucie pewności Hoffmana, że to, co się już powiedziało, jest przemyślane i można się pod tym podpisać, a nawet bronić tego honorem. Na koniec naszych rozmów pojawiały się już tylko luźne uwagi, trochę o sprawach osobistych, o jego wnukach w RPA, o psie Bono… Wychodziliśmy z Reggio na Mostową, kierując się wolno w stronę Placu Teatralnego. Żegnamy się na rogu Gdańskiej i Focha, tuż przy kościele Klarysek. Hoffman, mimo że niedziela, zmierza do swego pokoiku w BWA. Kończy któryś z kolejnych wierszy, zaczyna następny, albo – po prostu – przygotowuje się duchowo. Zapamiętam na zawsze to jego szczególne „podniecenie”, które towarzyszyło mu, gdy pracował nad jakimś nowym tekstem albo tomikiem. Był ożywiony, niespokojny intelektualnie. Czasem mówił: „Jestem na topie…”. Więc wracał do pokoiku w BWA. Za oknem wciąż ten sam stary dąb. Dalej widok kopuły kościoła Piotra i Pawła. Po prawej park Kazimierza Wielkiego i deptak prowadzący na Plac Wolności.
Hoffman dużo myślał o tym, co stanie się kiedyś z jego poezją. Wiedział, że dyskurs historycznoliteracki czy krytyczny często lepiej porusza się w obrębie dzieła zamkniętego. Póki co, żył. Ale – zawsze mówił: „Potem będą pisać, co tylko chcą”. „A ja… trupek… trupek…” – dodawał; i wybuchał śmiechem.

[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010. Pierwodruk: „Fraza” nr 3–4(65–66)/2009]