Kazimierz Hoffman – narodziny poety

Zabawny zbieg okoliczności. Kiedy zacząłem przygotowywać ten tekst, zauważyłem, że książki Zbigniewa Herberta i Kazimierza Hoffmana sąsiadują z sobą na moim regale. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że trudno o parę poetów bardziej od siebie odległych. Herbert – klasycyzujący piewca moralnego nakazu, z rezerwą traktujący dokonania XX-wiecznej awangardy. Hoffman z kolei – niezwykłe połączenie realistycznej obserwacji z dokonaniami awangardy właśnie. Ale różnice blakną (choć nie znikają), kiedy spostrzeżemy, że u obydwu mamy do czynienia z tym samym umiłowaniem realizmu, obaj przeprowadzają – każdy na swój niepowtarzalny sposób – dogłębne „studium przedmiotu”.
Nie jest moim zamiarem przeprowadzanie analizy powinowactw między nimi, choć można by wymienić co najmniej jeszcze dwa, mianowicie – zanurzenie z jednej strony w filozofii, a z drugiej – w kulturze, ze szczególnym uwzględnieniem malarstwa. Byłby to jeszcze stosunek do Polski i do polskiej historii, który nazwać można paradygmatem niepodległościowym, choć w przypadku Hoffmana wypada mówić bardziej o sferze pozapoetyckiej.
Zasygnalizowana tu problematyka pewnie jeszcze doczeka się swego badacza. Ja jednak chciałbym zająć się spotkaniem Herberta i Hoffmana nie na kartkach książek i nie na półce bibliotecznej, ale w sensie dosłownym, w konkretnym miejscu i czasie. Dokument tegoż spotkania wiele lat spoczywał najpierw w archiwum Polskiego Radia Pomorza i Kujaw, a następnie w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy. Wreszcie ujrzał światło dzienne. Jest to zapis audycji radiowej autorstwa Zbigniewa Herberta Poetyckie spotkanie z Kazimierzem Hoffmanem, nadanej na falach bydgoskiej rozgłośni 8 grudnia 1950 roku. Znamy nawet porę emisji – od 19.20 do 19.40. Owe 20 minut to właściwy debiut poetycki Kazimierza Hoffmana. Był on wówczas 22-letnim studentem socjologii, a na swój książkowy debiut – Trzy piętra domu – miał czekać jeszcze całe 10 lat…
Zbigniew Herbert był wówczas jeszcze postacią stosunkowo mało znaną. Miał 26 lat i za sobą maturę zdobytą na lwowskich tajnych kompletach, przerwane studia polonistyczne na konspiracyjnym Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie i domniemany epizod w AK. Dwa lata po wojnie uzyskał dyplom Akademii Handlowej, a w 1949 roku, po studiach w Krakowie, a potem w Toruniu – został magistrem praw. W tym samym roku został przyjęty na drugi rok filozofii. W 1948 roku został członkiem – kandydatem ZLP. Rezygnację złożył w roku 1951, a ponownie do związku wstąpił w 1955.
W grudniu 1950 roku Herbert mieszkał prawdopodobnie w podwarszawskim Brwinowie. Jesienią tego roku przeniósł się bowiem z Torunia na Uniwersytet Warszawski, gdzie kontynuował studia filozoficzne. Bez wątpienia klepał wtedy biedę. Próbował utrzymywać się z pracy pióra pisując w prasie recenzje teatralne i muzyczne, a także relacje z wystaw plastycznych. Od 1950 do 1953 roku jako Stefan Martha publikował w „Dziś i Jutro”, piśmie Stowarzyszenia PAX. Jako „autor słowa wiążącego” w audycji nadanej 8 grudnia 1950 roku zarobił 75 złotych. Dla porównania – „autor wierszy” otrzymał honorarium w wysokości 135 zł, „wykonawcy” zaś 150 zł. Jak skrupulatnie wyliczono w załączniku do zapisu nagrania, koszt audycji zamknął się kwotą 360 zł.
W twórczości Herberta rok 1950 był ważny. Był to mianowicie rok jego… dwóch debiutów prasowych. Dwóch, bo trzy wiersze: Napis, Pożegnanie września i Złoty środek opublikowane w nr 37 „Dziś i Jutro” ukazały się bez jego zgody. Za debiut w pełni świadomy można uznać Palce wrzeciona opublikowane w końcu tego samego roku w „Tygodniku Powszechnym” (nr 51). Można zatem domniemywać, że w dniu emisji Poetyckiego spotkania z Kazimierzem Hoffmanem miał Herbert na koncie trzy opublikowane wiersze. To jednak on wystąpił jako wprowadzający o cztery lata młodszego kolegę do polskiej poezji.
W pięciu wybranych przez Herberta utworach bydgoszczanina, jak i w ich analizie pobrzmiewają echa tamtego czasu. Jest zaledwie pięć lat po wojnie, nie minęła jeszcze wielka trauma, a propaganda wykorzystuje trwającą wówczas już pół roku wojnę koreańską, podsycając społeczne lęki. Szczęśliwie Hoffmanowi udaje się uniknąć nawiązywania wprost do wydarzeń politycznych, są one raczej zamaskowane metaforą. To, co uderza w tych juweniliach, to przekonanie poety, że świat ze swej natury jest dobry. Przekonanie trwające po dziś dzień, będące przyczynkiem do tyleż pasjonującej, co dyskretnej polemiki Hoffmana z Różewiczem.
Przenieśmy się zatem w ten późnojesienny wieczór 1950 roku i wysłuchajmy (w wyobraźni) audycji Poetyckie spotkanie z Kazimierzem Hoffmanem (zachowano oryginalną pisownię).


Był czas, kiedy nazywano ich „Kochankami muz” albo „Wybrańcami spadających gwiazd”. Chodziło o to, aby nie obrazić ich pospolitym imieniem. Bo sztuka ich wydawała się czemś niezwykłym i tym więcej była warta im mniej była dostępna, im bardziej obca ludziom prostym.
Leży oto przede mną mały tomik przepisanych na maszynie wierszy. Nie były one nigdzie drukowane i mam poważny kłopot z przedstawieniem ich autora. Wiem bowiem tylko tyle, że nazywa się Kazimierz Jerzy Hoffman. Po przeczytaniu jego wierszy mógłbym dodać dla uzupełnienia tej szczupłej informacji – że jest on poetą.
Nie wydaje mi się słuszne, aby grzebać w szczegółach biograficznych młodego debiutanta. Znacznie więcej powiedzą nam o nim jego wiersze.

Zwrócony ku słońcu
patrzę w wąską perspektywę czasu:

Wartości, które miały być wiecznymi –
są tylko prochem.

Ani iskry, drobiny żaru.

Zasady, które miały stworzyć
etykę powszedniego życia –

to tylko pamięć
kształtu strasznego nocy bez nieba…

Zwrócony ku słońcu – dojrzałem.

Wycieram z oczu obrazy
bolesne jak ziarna piasku…
którym nie można dać nazwy…
wycieram,
by nie wróciły.

W południa – substancje
z cegły, stali i liścia –
patrzę w twarz człowieka:
Czytam
nowy
świat.

Wiersz ten jest nie tylko osobistym wyznaniem poety. Ma sens powszechny – jest wyznaniem pokolenia młodzieży, która przeżyła wojnę i związany z nią upadek dawnych wartości i zasad. Ponuremu, prawie tragicznemu nastrojowi pierwszej części, wspomnienia „nocy bez nieba ” – przeciwstawia się zakończenie, akord wiary w nowy świat, odczytany w twarzy człowieka, w twarzy bliźniego.
Tytuł wiersza Dojrzałość – przy czym autor wykorzystuje poetycko rodowód tego słowa, pochodzącego od czasownika „dostrzegać”. Dojrzałość polega na wnikliwym dostrzeganiu, na dochodzeniu do istoty rzeczywistości, do praw kierujących życiem.
Wiersz zawiera wszystkie cechy, zalety i niebezpieczeństwa poezji Hoffmana. Przede wszystkim są to wiersze intelektualne, wymagają czujnego współdziałania odbiorcy. Obrazy wyszukane, przenośnie oryginalne, stronienie od ogranych chwytów poetyckich, od bezładnej gry wyobraźni i uczuciowego chaosu, Poezja osadzona „wolą wymiernego kształtu”.
Niebezpieczeństwem tej poezji jest zbytnie zaszyfrowanie treści. Treść winna być łatwa i w pierwszej linii atakować czytelnika. W zwrotach: „wartości, które miały być wiecznymi”, „Zasady, które miały stworzyć etykę powszedniego życia” – słowa „wartości”, „zasady”, „etyka” – są poetycko martwe, nie mają siły wzruszania. Poeta nie umiał przetłumaczyć tego na język liryki, język obrazów i porównań.

I
To nie przeczucie, ni lęk…
To pewność:

Czuję, że stoi, czeka,
tam przed drzwiami
czeka –
bezradny człowiek
z głową przebitą księżycem.

II
Wiem: martwa była pora,
martwe twoje nasienie;
rodziłeś martwe dzieci,
martwe szczęście…

I jeszcze teraz
głowa wiotka jak kwiat skręcony,
ręce jak drewno.

Ale czas.

Czas na ciebie,
czas na wielu.
Wszędzie dłonie pomocne.

III
Nie wolno

brać chleba z myślą o prochu,
stopniałym śniegu,
kryć oczu przed ptakiem,
rzeką,
drzewem,
gnić w skórze umarłego,
gdy wszystko rwie się do życia,
gdy wszystko jest życiem.

w dniu,
otwartym ręką
pełną żądzy tworzenia.

W tym wierszu podobnie jak w innych wierszach Hoffmana uderza trafne operowanie pojęciami przeciwstawnymi, przeciwnymi nastrojami – słowem, kontrastem poetyckim, który sugestywnie oddaje dialektykę czasów.
Czas tamten, bezradność wobec doli drugiego człowieka „czekającego za drzwiami” – bardzo prosta i celna przenośnia podziału socjalnego czy izolacji społecznej.
Czas ten, współczesność – czas solidarności ludzkiej w dziele budowy – czas rąk pomocnych, pełnych żądzy tworzenia.
Czujność wobec życia idzie u Hoffmana w parze z czujnością wobec samego siebie i własnej poezji. Poeta o nieprzeciętnej kulturze literackiej i skłonności do wyrafinowania, odczuwa mocno nakaz czasów – nakaz prostoty.

Nie szukam przenośni w sprawach,
Które same przez się
tworzą jedną nazwę,
niepodzielne imię…

Widzę spojrzenie człowieka,
mówię:
oto spojrzenie człowieka.

Widzę pracę jego ramion,
mówię:
taka jest praca człowieka.

Widzę nowe chmury,
mówię:
niebo pokryte chmurami.

Jest dzień nareszcie pogodny,
najzwyczajniej mówię:
oto dzień nareszcie pogodny,
najzwyczajniej mówię:
oto dzień pogodny –
chociaż mógłbym z elementów
zieleni i złota
stworzyć metaforę:
Szczęście.

Gdyby chodziło o wyszukanie pokrewieństw poetyckich wskazalibyśmy na wyraźny wpływ poezji francuskiej, z którą łączy Hoffmana chłodny, krajowy klimat, oszczędność i precyzja słowa.
Ze współczesnych poetów polskich można go zestawić z najzdolniejszym poetą młodego pokolenia – Tadeuszem Różewiczem.
Podobne posługiwanie się zmienną, giętką, umiarkowaną wzruszeniem frazą poetycką, wyzbycie się rymów i zwrotkowej budowy, język i tok wiersza zbliżony do prozy.

Najzwyklejszy dzień.

Matka idąc z kuchni
ma twarz pogodną;
kładzie na stół biały chleb,
uśmiecha się. To zrozumiałe.

Słońce wspaniale rośnie.
Dom nabrzmiewa jak szeroka pierś.

Staruszek podwiązuje groszek
i pali fajkę z terakoty,
biały jak ser.

Dziewczynka w niebieskiej sukience,
z niebieskimi oczyma –
niesie kwiaty.

W szkole książki takie jasne
że tylko zapach stronic,
kolorowych i pięknych;
(w albumie na znaczku z Somali
mruży ślepia oliwkowy lew).

Ulicę zieloną jak gałąź klonu –
tną maszyny
biało czerwone.
Traktor goni żółte tramwaje,
czuły jak serce.

Z doku spływa rudowęglowiec.
Lasy mierzą pośpiech pociągów.
W sztolni rozkwitł rzucony kwiat…

Najzwyklejszy dzień:
kartka z kalendarza.

Ostatni wiersz pod tytułem Słyszysz poświęcony jest sprawie pokoju.

Dziewczę ma słodkie imię rośliny…
czeka chłopca, który z pamięci maluje rozkwiat,
żagiel i niebo, chociaż nie przyjdzie już
na spotkanie pod nocną wydmę… W mieście
warczą plakaty agresji.
Gruby pan w cylindrze, w lakierkach – ćmi
cygaro, patrzy w mapę i ręką kryje połowę świata.

. . .
Miasta, które czekają pożarów,
wody, które czekają topielców,
nieba, które czekają spalonych –
niech nie czekają.

Słyszysz swój głos?

Twój głos,
to głos ptaka wznoszącego dzień,
to trud mrówki budującej świat,
to moc ręki wznoszącej życie nad śmiercią.

Ludzie, którzy czekają pożarów,
ludzie, którzy czekają topielców,
ludzie, którzy czekają spalonych –
niech nie czekają.

Słyszysz swój głos?

Twój głos,
to pięść dławiąca wściekłego psa,
to pięść dławiąca wściekłego psa,
który straszy ocalony dom.

Słyszysz?

Na piersiach twoich drży różowy ptak.

Nasze poetyckie spotkanie dobiega końca. Wierzymy, że nie będzie to ostatnie spotkanie z poetą. Odtąd pilnie śledzić będziemy jego nowe wiersze.
I na koniec nie nazwiemy go napuszonym określeniem „wybrańca spadających gwiazd”. Aż nadto wyraźnie deklaruje on swoją solidarność z ziemią, z człowiekiem. Jest jednym z nas.
Słyszycie, jak wzruszony chce mówić z nami?…


Cóż, wielu z nas mogłoby tylko pozazdrościć Kazimierzowi Hoffmanowi takiego entrée w świat poezji. Mimo to spotkanie ze Zbigniewem Herbertem miało pozostać dla niego już tylko epizodem – arcyważnym wprawdzie (bo inicjacyjnym), ale jednak epizodem. Po latach, w wywiadzie zamieszczonym na łamach „Toposu” (nr 5-6, 2005) Hoffman ze wzruszeniem wraca pamięcią do tamtej grudniowej audycji, wyraża wdzięczność dla jej autora. Ale podkreśla: „Herbert nie oddziałał na moją twórczość, nie wpłynął też na moje umiłowanie sztuki. To umiłowanie czerpałem i czerpię nadal z niewysychającego nigdy źródła – z natury”.
Nie wypada dyskutować z przekonaniami poety, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że spotkanie Herberta i Hoffmana przed 57 laty miało w sobie coś z wyroku opatrzności, który rzutuje na całe dalsze życie człowieka.

[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010. Pierwodruk: „Topos” nr 5 (96)/2007]