Z Panem Kazimierzem Hoffmanem miałem przyjemność się spotykać na niwie dość „chropowatej”, były momenty wręcz przyjacielskie kiedy mówiliśmy sobie po imieniu i toczyliśmy dysputy filozoficzne jak równy z równym, ale były i długie okresy chłodu czy wręcz mijania się obojętnie na ulicach.
Już początek znajomości nie był dobry, bo popełniłem nieświadomą gafę, a mianowicie zamiast złożyć wniosek o przyjęcie do SPP regionalnego, ja wysłałem go do ZG SPP Warszawa z rekomendacją samego Wiktora Woroszylskiego, który bardzo entuzjastycznie odniósł do moich debiutanckich tomików, a że jeszcze publikowałem na początku lat 90. w tych samych periodykach co Woroszylski („Więź”, „Tygodnik Powszechny”), to rekomendacja była rzeczywiście dla mnie zaskakująco łaskawa, bo osobiście Woroszylskiego nigdy nie poznałem. Pan Kazimierz odebrał to jako osobisty afront, że pominąłem jego osobę, ale cóż mam na swoje usprawiedliwienie, nie znałem procedur i nie chciałem jemu zrobić przykrości. Potem już tylko komisja kwalifikacyjna pod kierownictwem Krzysztofa Karaska (w składzie Krystyna Rodowska, Maciej Cisło) zawiadomiła prezesa oddziału, że zostałem do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich przyjęty. Głupio wyszło z tym moim startem, ale cóż, Pan Kazimierz przełknął gorzką pigułkę i telefonicznie mnie zaprosił na pierwsze zebranie oddziału bydgosko-toruńskiego w składzie z jeszcze wtedy żyjącymi Krzysztofem Nowickim, Małgorzatą Szułczyńską i Dmitriosem Nikolaidisem.
W tym samym mniej więcej czasie przyjęto Krzysztofa Myszkowskiego i Roberta Mielhorskiego, a więc zespół oddziału wydawał się być silny, bo przecież byli jeszcze Grzegorz Musiał i prof. Kryszak, a więc nazwiska rangi krajowej. Dalej było już sympatycznie. Lubiłem wpaść do Kazia na górę w BWA i pogadać na literacko-filozoficzne tematy i zawsze jakąś ciekawą lekcję z tego wyniosłem, albo nazwisko nowego autora, którą mi mistrz podrzucił np. Hopkins, którego nie czytałem wcześniej.
Odważyłem się nawet napisać w roku bodaj 1993 małą recenzyjkę z jego tomu Trwająca chwila i została ona przyjęta do „Nowych Książek”, w których szybko poszła drukiem ku mojemu zaskoczeniu, a recenzji w życiu napisałem może z tuzin i nie jest to moja specjalność. Pamiętam, zaniosłem numer pisma Panu Kazimierzowi, przyjął go spokojnie, ale gdy szedłem powoli na dół po schodach wybiegł za mną i uradowany wykrzyknął: „świetnie pan zauważył wpływ fenomenologów na moje poezje, bo recenzenci ciągle zauważają tylko te moje związki z malarstwem” i szybko zawrócił do siebie, a więc dosłownie pochłonął ten krótki tekst oczami i jeszcze zastał mnie schodzącego na dół. Myślę, że to ciekawa anegdota trochę charakteryzująca osobowość tego poety, który cały czas poezją tylko żył.
Później w naszej znajomości były ciągle jakieś wzloty i upadki. Na pewno podzielił nas „Kwartalnik Artystyczny”, z którego odszedłem i przeszedłem na znak protestu do warszawskiego oddziału, ale potem znowu było bardzo dobrze w relacjach między nami, ponieważ w roku 2006 wróciłem do oddziału i Pan Kazimierz nie ukrywał z tego powodu radości. Jednakże wskutek różnych nieporozumień i „kwasów” środowiskowych postanowiłem ostatecznie wrócić do oddziału warszawskiego. Z oddali czasami jest bliżej, gdy się omija te nasze różne ludzkie ułomności. W każdym razie będę wspominał Kazimierza Hoffmana jak najlepiej jako oddanego całkowicie literaturze i Bogu.
[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010]