W 1987 roku zaprosiłem do prowadzonej wspólnie z Janem Kają Galerii Autorskiej Hieronima Konieczkę z monodramem wg Teilharda de Chardin Msza na ołtarzu świata. Wśród gości pojawił się przyjaciel aktora, Kazimierz Hoffman. Po spektaklu zauważyłem łzy na twarzy Poety, był wzruszony. Podszedł do mnie, powiedział tylko: „Dziękuję”, i wyszedł. Nie został dłużej. Ocaliłem w pamięci tę scenę, bo wyrażała coś znacznie więcej, niż same emocje. Był w niej prawdziwy obraz człowieka przeżywającego duchowe uniesienie. Po latach ten dziwny epizod uformował mój portret Poety. Wiele innych obserwacji i zdarzeń, które zapamiętałem z jego życia, stanowi jedynie uzupełnienie „starego” konterfektu.
Spotykałem Kazimierza Hoffmana najczęściej przed południem. Był jak wskazówka zegara przemieszczająca się ulicami miasta, obecny o określonych porach, w tych samych miejscach. Chodził po Bydgoszczy zamyślony, sprawiając wrażenie, jakby poruszał się w czasie przez siebie stworzonym, obserwował otoczenie, przyglądał się przechodniom, ulicom i witrynom księgarskim. Sądzę, że lubił przygodne krótkie rozmowy ze znajomymi. Sprawiał wrażenie przechodnia zaglądającego do świata, w którym nie do końca był obecny.
A jednak w tym, co działo się aktualnie pozostawał zawsze na bieżąco; polityka i wydarzenia środowiskowe były mu bliskie. Emocjonował się nimi, ale zachowywał bezpieczną odległość, która gwarantowała mu poczucie autonomii. Wymagający jako rozmówca, umiał słuchać. Jeśli zachodziła taka potrzeba, bywał nieustępliwy i z pełnym przekonaniem bronił swoich racji. Rozmowy, które prowadziliśmy, uzmysławiały mi jego niezwykłą wrażliwość. Ta szczególna cecha była dla niego jednocześnie brzemieniem i łaską. Miał poczucie własnej wartości, a jednocześnie czasami wydawał się zupełnie bezbronny. Przeżywał rzeczywistość dotkliwiej niż inni, jakby uczestniczył w niej głębiej.
Z pewnością najpełniej obecny pozostawał w słowach własnej poezji. Wędrując jak doświadczony podróżnik, zatrzymywał się w wybranych miejscach chwilę dłużej, w innych krócej, by po jakimś czasie znów tu powrócić. Do „ukończonych” wierszy wracał wielokrotnie, by coś zmienić, poprawić czy skrócić. Czynił to nieomal rytualnie, poszukując upragnionej idealnej formy. Twórczość traktował jako nieustanną syntezę opisu rzeczywistości. Był staranny w każdym szczególe, pozostawał skupiony i otwarty na to, co go interesowało. W swoich wierszach prowadził niekończący się dyskurs filozofa z poetą, jakby sam istniał między tymi dwiema rolami, wierząc w ich ostateczną jedność. Miałem wrażenie, że żyje w nim pragmatyczny badacz rzeczywistości i artysta oddany wzniosłym ideom. Łącząc te dwie optyki określił własną – to stało się jego programem – wypowiedzenie idiomu „tak” wobec świata. Czy czuł się poetą spełnionym? Sadzę, że tak, bo wiedział, że znalazł swoje miejsce i język.
Dlaczego pisał o sztuce? Wydaje mi się to oczywiste: bo czuł jej bliskość, ten szczególny rodzaj powinowactwa sztuki i słowa. W wybranych obrazach znajdował transcendentną pauzę, ów moment olśnienia, potwierdzenie poetyckiej siły, która sprawia, że wiersz żyje, że doznania wiodą w nieznane. Podobnie jak malarz tworzący obraz działa w uniesieniu, tak Poeta rozwijał swoją refleksję nad tym, co pobudzało jego wrażliwość; kontynuował akt malarski posługując się słowami.
Pod koniec życia w rozmowie na temat ostatnich swoich tomików powiedział mi z lekkim ożywieniem: „Wie pan, sam się dziwię, nie wiem jak to się dzieje, ale teraz wiersze same spływają mi na papier”. Kiedy odwiedziliśmy Poetę ostatni raz w hospicjum z Krzysztofem Kuczkowskim i Janem Kają sprawiał wyjątkowe wrażenie. Przypomniały mi się wówczas słowa powtarzane przez Jana XXIII: „trzeba mieć spakowane walizki”. Był przygotowany na odejście, mówił, że czuje się, jakby już przeszedł na „tamtą stronę”. Nie było w tym nic niepokojącego, żadnego lęku, pełna zgoda i ufność. Promieniował z niego spokój. Dostrzegłem w tym jakieś tragiczne piękno, jakże bliskie zapamiętanemu portretowi sprzed lat. Poeta chciał już pójść „dalej”. Rozmowa pełna treści trwała krótko. Obejrzał z zainteresowaniem plakat zapowiadający wieczór poetycki poświęcony jego poezji w Galerii Autorskiej, który miał odbyć się za tydzień. Podobał mu się, bo na zdjęciu „świetlny strumień” wydobywający się z okna znakomicie komponował się z tytułowym wierszem *** (chorał ze światła…). Kilka dni później Poeta zmarł. Spotkanie poświęcone jego twórczości odbyło się tak, jak zaplanowaliśmy.
[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010]