Poznałem go w bydgoskim radiu (w połowie lat 60.), gdy przychodził do redakcji literackiej odwiedzić Jurka Sulimę-Kamińskiego. Zostawiał mu na biurku kopertę z wierszami i umawiał się na popołudniową kawkę w KMPiK-u. Zawsze był czymś podekscytowany i przekonywał swojego przyjaciela, że trzeba koniecznie „o tym pogadać”. A owo „to” – to były nie tylko sprawy literackie, artystyczne… Paleta Hoffmanowych zainteresowań była bowiem nader szeroka, a że szefując oddziałowi bydgoskiemu PAP był zawsze pod ciśnieniem rwącego nurtu najnowszych wydarzeń, więc musiał się tym podzielić, skomentować – i to jak najszybciej i na gorąco.
Po latach, gdy KMPiK przy Al. 1 Maja tracił powoli charakter artystycznej kawiarni, Hoffman umawiał się z Jurkiem i kierującą redakcją literacką Reginą Adamczak – na cykliczne, comiesięczne spotkania „u Dunarka”. I tam na Błoniu w mieszkaniu cenionego pisarza Władysława Dunarowskiego toczyły się długie rodaków rozmowy przy lampce wina i płytach z Haydnem, Bachem i Mozartem. A pierwsze skrzypce w tych konwersacyjno-muzycznych posiadach grał zazwyczaj, jak się nazajutrz dowiadywałem, Hoffman. „Ach, czemu ten Kazik tego wszystkiego o czym tak mądrze i pięknie mówi, nie chce nam nagrać w studio, do mikrofonu” – ubolewała nieraz Renia pospołu z Jurkiem. Jako młody radiowiec też nie mogłem tego zrozumieć. Wiedziałem tylko, że chyba wiele straciłem przedkładając nad południowe kawki w KMPiK-u przedpołudniowe piwka w Słowiance.
Gdy już byłem z Hoffmanem „na ty”, a on przystawał na ulicy, żeby ze mną pogadać, na ogół o sporcie, bo też był kibicem – wyczuwałem, że choć mnie lubi, to nie widzi we mnie partnera do poważniejszych dywagacji na tematy np. egzystencjalne, czym karmiła się na co dzień jego filozofująca natura. Poza tym miał do mnie taki drobny i niezbyt skrywany żal – że rozmieniam się na drobne, że zamiast doskonalić się w liryce, która „ma w sobie coś”, robię jakieś tam kabarety, szopki i inne dziennikarsko-estradowe formy chałturowe. Dlatego cieszył się bardzo, gdy już jako członek bydgoskiego oddziału SPP skupiłem się bardziej na „poważnym pisaniu”. I było w tym coś z radości księdza, który patrzy na nawróconego grzesznika.
Ośmielony relacjami tych, którzy u niego już byli – i potwierdzali zgodnie, że chętnie przyjmuje wizyty i że można go odwiedzać – wybrałem się do hospicjum. Gdy z ciężkim sercem i z przygotowanymi z góry pytaniami o zdrowie, apetyt i sen przekroczyłem próg pokoju, w którym leżał – wiedziałem, że nie będzie to łatwa rozmowa. Myliłem się. Bardzo. Człowiek, którego dni były policzone, powitał mnie rozluźniony, uśmiechnięty, pogodny – i po zdawkowych pierwszych zdaniach (z mojej strony) – zaczął mówić o tym, że wszystko jest w porządku, że jest jak być powinno i że najnowszy tomik Szymborskiej mile go zaskoczył (choć jak przypomniał, nigdy nie przepadał za relatywizmem i poezją konfesyjną), że z hospicyjnym kapelanem znalazł wiele wspólnych tematów i że żałuje bardzo, że nie będzie go na spotkaniu w Galerii Autorskiej Kaji i Solińskiego, gdzie będą czytane jego wiersze…
Gdy przekazałem mu pozdrowienia od Reni Adamczak, bardzo się ucieszył, a potem… A potem zaczął się popołudniowy obchód i skończyła się moja wizyta. Usłyszałem jeszcze w progu ciche „pozdrów wszystkich” i donośne zapytanie pielęgniarza: „I co tam nowego u pana, panie Kazimierzu?”.
[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010]