Tak Kazimierza Hoffmana

1.
Oryginalność poezji Kazimierza Hoffmana możemy stwierdzić bez najmniejszego ryzyka i bez kłopotu. Problemy pojawiają się w chwili, gdy próbujemy zidentyfikować istotę oryginalności tej liryki, gdy staramy się określić, na czym ona polega, na czym się zasadza, w czym tkwi jej sedno, a więc swoistość i wyjątkowość.
Gołym okiem widać, że jest to poezja skomplikowana już na elementarnym poziomie lektury. Owszem, poeta konsekwentnie stosuje interpunkcję, jednak nierzadko zaczyna wiersz z małej litery, jakby w pół zdania, stosuje prosty druk, ale także rozstrzelony i pochyły, w jego wierszach roi się od myślników, nawiasów, średników i wielokropków, ponadto mott i przypisów, cytatów i cudzysłowów. Nie dość tego, bywa, że cały wiersz wzięty jest w cudzysłów. Pisze poeta w pierwszej osobie, ale często w drugiej, a jeszcze częściej w osobie trzeciej.

Poezja Hoffmana jest skomplikowana pod względem formalnym, ale również pod względem intelektualnym. W pewnym sensie autor onieśmiela czytelnika erudycją, zwłaszcza w zakresie filozofii. W zbiorze zatytułowanym Znaki znajdziemy – czytając ten szczupły, liczący zaledwie 35 utworów, tomik strona po stronie – odwołania do postaci i myśli takich twórców, jak: Adorno, Jan Paweł II, Husserl i Edith Stein, Levinas, Hume, Stirner, Hegel, Jabés, Brentano, Heidegger, Leibniz, św. Teresa z Lisieux, Schelling. Odnajdziemy tu także nawiązania do malarstwa (Signac, Monet) i poezji (Gerard Manley Hopkins, Walter von der Vogelweide, Philip Larkin, Friedrich Hölderlin, Tadeusz Różewicz). Jakby nie dość tego, poeta cytuje wprost i nie wprost autorów takich jak Moebe i Crosby, o których wiadomo tyle, co nic. To znaczy wiadomo, że na nich: Tomasza Crosby’ego oraz Berta Moebego powoływał się wielokrotnie w swoich poprzednich zbiorach wierszy, w którym pomieścił także cytaty i trawestacje z Milana Kundy i Apołłona Kruty, czyich nazwisk również próżno szukać w encyklopediach, leksykonach, słownikach czy nawet w Internecie.
Kazimierz Hoffman w swoich wierszach prowadzi z czytelnikiem nieustającą grę. Z jednej strony jest to gra intelektu, natomiast z drugiej – gra wyobraźni. Nic w tej poezji nie jest dane raz na zawsze, nic nie jest proste i jasne. Nic nie jest otwarte na oścież, ale też nic nie jest zamknięte na cztery spusty. Poeta prowadzi grę nie tylko z czytelnikiem, ale również z sobą samym. W nowych wierszach nawiązuje do starych, bezpośrednio lub pośrednio, wprost i nie wprost, wraca do charakterystycznych dla siebie i specyficznych tematów, wątków, motywów, do wcześniej już zwerbalizowanych obrazów i metafor. Co więcej, ma w zwyczaju przedrukowywać w nowych książkach stare wiersze, niektóre mocno przeredagowane, przerobione, poprawione, inaczej mówiąc – udoskonalone, niektóre w formie niezmienionej. Nie inaczej w Znakach: Strofę znamy z tomu Stary człowiek przed Poematem (1999), Nad Prusiną z Kosa i innych wierszy (2003), Przyspieszenie, tekst z Kosa i innych wierszy oraz z Drogą (2004), Wdzydze Kiszewskie według Mariana Danielewicza, N oraz Z nagrań dla N. z A-dur (2007). Wcześniejsze wersje wierszy Kolor oraz W Jenie znajdziemy w zbiorku Dziesięć prób tematu: poeta, wiersz (2001). Wydaje się, że autor ciągle przegląda się w lustrze, a jednak nie ma w tym nic z narcyzmu, wręcz przeciwnie przegląda się w lustrze z nieufnością i podejrzliwością, powątpiewa w to, co napisał, zastanawia się nad tym, czy w tym, co napisał kiedyś, ale także, czy w tym, o czym pisze teraz, w tym właśnie momencie, jest jakiś, jakikolwiek, sens, czy udało mu się wypowiedzieć prawdę o otaczającym go świecie, o święcie, w którym żyje. Nieważne czy gorzką prawdę, słodką, kwaśną czy cierpką, po prostu swoją własną prawdę, którą może poświadczyć w każdej chwili całym swoim życiem.
Twórczość poetycka Kazimierza Hoffmana z trudem poddaje się analizie i interpretacji krytycznoliterackiej. Jest trudna w odbiorze, ciemna, by nie powiedzieć hermetyczna, ale zarazem fascynująca i intrygująca. Autor Przenikania stworzył własny język poetyckiej ekspresji, powiedzielibyśmy własny idiom, osobisty kod. Tego języka nie sposób pomylić z językiem jakiegokolwiek innego poety tworzącego w języku polskim. Pisze tak, jak nikt przed nim nie pisał. Mało tego. Pisze tak, jak nikt po nim pisać nie będzie miał odwagi.
Pisze. Pisał.
Najnowszy zbiór wierszy Kazimierza Hoffmana ukazał się jesienią 2008 roku, gdy poetę powaliła ciężka, bolesna i wyniszczająca, w efekcie śmiertelna choroba. Tym samym Znaki okazują się ostatnim tomem poetyckim tego autora, jego słowem ostatnim.

2.
O tym, że taką książkę Kazimierz Hoffman wydał, usłyszałem w dniu jego śmierci, 3 marca 2009. Tego dnia rozmawiałem z Panią Alicją Kapuścińską. Pamiętając swoje dyskusje z Ryszardem Kapuścińskim, między innymi na temat liryki Hoffmana, którą autor Cesarza autentycznie się pasjonował (obydwaj, i Hoffman, i Kapuściński byli przez długie lata dziennikarzami Polskiej Agencji Prasowej, znali się dobrze, z tego, co wiem, pozostawali ze sobą w listownym kontakcie), powiedziałem Pani Kapuścińskiej o tym tragicznym wydarzeniu. Wtedy dowiedziałem się, że kilka, kilkanaście tygodni wcześniej Pani Kapuścińska dostała od Hoffmana przesyłkę ze Znakami, które zostały poświęcone pamięci Ryszarda Kapuścińskiego, o czym wdowa po autorze Szachinszacha mówiła nie bez wzruszenia.
Tego samego dnia informację o śmierci poety wysłałem drogą elektroniczną Krzysztofowi Gruse, pochodzącemu z Bydgoszczy, lecz od 1990 mieszkającemu i tworzącemu w Niemczech, malarzowi i poecie, którego poznałem raptem dwa lata temu, gdy prowadziłem spotkanie z Kazimierzem Hoffmanem na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego podczas Bydgoskiego Trójkąta Literackiego. Po kilku godzinach Gruse przysłał mi z Bochum krótkiego emaila, którego pozwalam sobie teraz (za jego zgodą) przytoczyć niemal in extenso, zachowując pisownię oryginału, bez polskich znaków diakrytycznych, bez interpunkcji, jak to się w emailach zwykło pisać: 

„kazimierza hoffmana bede zawsze pamiętal bo jego przemykanie przez miasto bylo mi bliskie i widzialem jego osobnosc tyle lat siedzial w malym pokoiku w czesci bwa na gorze gdzie byl oddzial literatow ja w tym czasie pracowalem przy robieniu wystaw i on czesto schodzil do kazia julgi i razem sobie rozprawiali nie bylo to moje pokolenie oni przyszli z innej strony swiata ale sie widzielismy to tez bardzo duzo widziec tyle lat czlowieka ktory trzymal swoj czas przy sobie i wedrowal z nim przez miasto tak jakby tylko po cos wyszedl na chwile i zaraz wracal …a przeciez jego oczy musialy byc bystre bo czul drzewa i ptaki jak malo kto było w nim cos zwierzecego surowego chociaz wygladal idac jak hrabia z tym swoim zamysleniem zreszta jedno nie przeczy drugiemu podobnie ale juz mniej dystyngowanie przemykal przez miasto tylko jeszcze jeden znany mi gosc z bydgoszczy malarz romanow oni byli kumplami bo hoffman jak doskonale wiesz smakowal sie w malarstwie i co jeszcze dobrze pamietam ze odbieralem go jako mlody tak jakos po niemiecku na polska gebe byl za surowy w spojrzeniu za dobrze wyrzezbiony (prawie klasycznie) z tymi gleboko osadzonymi oczyma ostrym nosem budzil respekt nawet jak sie usmiechal to tak z boku nie tracac swidra intelektu masz absolutna racje ze byl tam w bydgoszczy na miejscu jak w swoim laboratorium i nie prowokowal byl na to zbyt zajety ze tak powiem panoramiczny wiec bral muchy jako muchy a moze i nie”. 

Kazimierza Hoffmana poznałem w połowie lat 80., czyli w czasach, które – po mistrzowsku, moim zdaniem – wspomina Krzysztof Gruse. Pracowałem wtedy w Wydawnictwie „Pomorze” w Bydgoszczy i widywałem go w tzw. Dołku, czyli w stołówce dziennikarzy, mieszczącej się w piwnicy ówczesnej redakcji „Gazety Pomorskiej” przy skrzyżowaniu ulic Gdańskiej i Śniadeckich. Kim jest Hoffman, wiedziałem doskonale, poezję jego podziwiałem, mimo, że rozumiałem ją podówczas piąte przez dziesiąte. Kłaniałem mu się z daleka, jak każdemu, kto tam bywał, ale nigdy się do niego nie przysiadłem, na co – teraz myślę – mógłbym sobie chyba pozwolić, korzystając ze swobodnych i bezceremonialnych obyczajów, panujących w tej, było nie było, branżowej stołówce. Rzecz w tym, że pomimo tego, iż piwniczna stołówka była ciasna i ciemna, zawsze zapchana i gwarna, w związku z czym ciężko było w niej o wolny stolik, Hoffman siedział sam, nikt się do niego nie dosiadał, zjadał obiad w samotności i w milczeniu. Nie pasował do żurnalistycznego towarzystwa, które traktowało go nieco protekcjonalnie, bo nie miało z nim o czym rozmawiać, ale też z respektem, by nie powiedzieć ze strachem, żeby przypadkiem nie wyszło, gdyby już doszło co do czego, że to on nie ma z nim o czym rozmawiać. Miałem wtedy na swoim koncie dwie czy trzy publikacje w „Twórczości”, w której regularnie od lat raz do roku Hoffman drukował swoje nowe wiersze, dlatego też z pewnością przynależną mojemu wiekowi (liczyłem sobie wówczas dwadzieścia parę lat), myślałem o – będącym w wieku mojego ojca – Hoffmanie, co tu dużo gadać, jako o starszym koledze po piórze. Kiedy jednak, pewnego dnia, autor Dwunastu zapisów, które właśnie się ukazały, zagadnął mnie w Dołku „pan Drzewucki?” i wskazał wolne miejsce przy swoim stoliku, poczułem się tyleż zaskoczony, co wyróżniony: że zna moje nazwisko, że zna – co okazało się w pierwszej minucie rozmowy – moje wiersze i recenzje krytycznoliterackie, które tu i ówdzie udało mi się opublikować. Błyskawicznie zorientowałem się też, że nie da się z nim rozmawiać o byle czym, czyli o polityce i sporcie, a te tematy w Dołku królowały, że tym, co go zajmuje –tylko i wyłącznie – jest poezja, filozofia, malarstwo, muzyka, czyli jednym słowem sztuka. Ale także natura.
Dzisiaj widzę to lepiej niż wtedy, że skupiony na sprawach twórczości poetyckiej, nie zamknął się w Wieży z Kości Słoniowej, chociaż niewykluczone, że dla postronnych tak to właśnie wyglądało. Nie miał w sobie nic z poety romantycznego, a jednak – niczym poeta romantyczny – żył tak jak pisał i pisał tak jak żył. Dzisiaj widzę to lepiej niż kiedykolwiek, że kiedy Hoffman pisze wiersze o pisaniu wierszy, kiedy wydawałoby się popada w autotematyzm i metaliterackość, to w gruncie rzeczy o życiu jako takim, o życiu samym w sobie pisze, o świecie pisze, o tym, co codziennie widzimy i słyszymy, co czujemy i o czym myślimy, z czym zmagamy się codziennie. Pisząc, jak pisać wiersze, Kazimierz Hoffman odpowiada sobie na pytanie jak żyć.

3.
Zapewne inaczej pisałbym tekst o Znakach, gdyby trafiły one do moich rąk wtedy, gdy trafić powinny, a więc wtedy, gdy się ukazały, innymi słowy, gdybym pisał za życia autora. Już choćby dlatego inaczej bym pisał, że nie brałbym pod uwagę tego, że może to być, że jest to, ostatnia książka poety. Właśnie dlatego i tylko dlatego, teraz, wiosną 2009 nie potrafię pisać o tej książce, tak jak zapewne potrafiłbym jesienią czy zimą 2008 roku. Nie umiem się skupić tylko i wyłącznie na tekstach poszczególnych utworów. Czytając następujące po sobie wiersze, nieustannie myślę o człowieku, który te wiersze napisał.
W trakcie lektury Znaków, zdjąłem z półki jego wcześniejsze książki, jakie recenzowałem w „Rzeczpospolitej”, w „Twórczości”, w „Toposie”, z szuflady wyciągnąłem pocztówki i listy od niego, a z redakcyjnych teczek maszynopisy wierszy, jakie przysyłał mi jako redaktorowi działu poezji w „Twórczości”. We wrześniu ubiegłego roku przysłał nam do druku w naszym miesięczniku dwa wiersze: jeden bez tytułu, zaczynający się słowami „wiersz, nie”, drugi zatytułowany Szron. W listopadzie jednak postanowił wstrzymać się z publikacją tych utworów, napisał w tej sprawie do mnie, potem telefonowała z jego polecenia córka. Poeta miał wątpliwości co do pierwszego z tych wierszy, wątpliwości, jak się zorientowałem, nie tyle natury artystycznej, co osobistej. Wiedząc, że leży ciężko chory w szpitalu, wysłałem do niego list, w którym zapewniłem, że zgodnie z życzeniem wstrzymuję publikację utworów, że chyba rozumiem dlaczego nie chce drukować utworu *** (wiersz, nie…) i wyraziłem nadzieję, że gdy poradzi sobie z chorobą i wróci do zdrowia, zapewne napisze nowe wiersze, które wraz ze Szronem ukażą się na naszych łamach. Niestety, poeta nie napisał już żadnego nowego wiersza. Tymczasem Szron, przeczytany raz jeszcze, zaraz po jego śmierci, wydał mi się przejmującym pożegnaniem poety ze światem, wierszem napisanym z myślą, że będzie to wiersz ostatni. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy w trakcie wertowania jego wcześniejszych tomików, odkryłem, że Szron został już przez niego wydrukowany na otwarcie zbiorku Drogą (2004), poświęconego pamięci, wspomnianego przez Krzysztofa Gruse, Kazimierza Jułgi, poety i plastyka, wieloletniego dyrektora BWA w Bydgoszczy (wspomnianemu przez Gruse Romanowowi poświęcił Hoffman, ogłoszoną w A-dur, elegię Leon).
Czy wysyłając Szron do druku w „Twórczości”, Kazimierz Hoffman popełnił pomyłkę, czy też postąpił z premedytacją, widząc w tym utworze swoje przesłanie, chciał się z nami pożegnać tym akurat utworem? Nie wiem, nawet nie próbuję odpowiedzieć na to całkiem retoryczne już dzisiaj pytanie. Zamiast odpowiedzi, wystarczy mi cytat z wiersza Nad Prusiną: „tak się rzecz kończy zawsze: brak słów // i / dobrze”. Wiem jedno, miał on bardzo poważny stosunek do poezji, do innych poetów, do siebie samego, do własnej pracy i twórczości. Szanował to, co robił, o czym świadczą i do czego przekonują maszynopisy jego wierszy, które przychodziły pod adres „Twórczości”. Właśnie, maszynopisy, a nie wydruki komputerowe. Cóż to zresztą za maszynopisy! Bez jednej poprawki, co tam, bez jednej literówki! Gdy po przyjęciu przez nas wierszy do publikacji, poeta chciał coś w tym czy w owym wierszu poprawić, przepisywał go na nowo, jak mawiał „na czysto”, mimo, że poprawki miały charakter jubilerski i można je było przekazać telefonicznie, starą wersję kazał zaś „przedrzeć i wyrzucić do kosza”, do czego jednak nigdy się nie zastosowałem. Ze strachu. Ręka by mi uschła, gdybym przedarł maszynopis wiersza Kazimierza Hoffmana. Stare wersje utworów autorowi odsyłałem.
Co ciekawe, każdy wiersz poeta opatrywał odręcznym, ale czytelnym podpisem. Co równie ciekawe, kartek nie zginał. Wkładał je do białych teczek formatu A4, które też podpisywał, teczki zaś pakował w duże szare koperty. Do wierszy załączał pisane odręcznie, nad wyraz kaligraficzne listy, jakie podpisywał w szczególny sposób. Mianowicie: imię czytelnym, zaś nazwisko nieczytelnym pismem. Co jeszcze ciekawsze, kartek z listami też nie przełamywał na pół, ani wzdłuż, ani w poprzek. Pisał w tych listach nie tylko o tym, jak chciałby, aby wydrukowane zostały jego wiersze – niczego nie żądał, o wszystko prosił – w jakiej kolejności powinny być ułożone, na co dobrze abyśmy zwrócili uwagę: druk rozstrzelony, kursywa, pojedyncza bądź podwójna interlinia, etc. Przy okazji, dzielił się ze mną – niczym z młodszym kolegą po fachu – uwagami na marginesie swoich poetyckich i filozoficznych lektur, ale także na temat codziennego życia, na które jednak – choć zapewne doskwierało mu – nigdy się nie żalił.
Listów od Kazimierza Hoffmana znalazłem w szufladzie około trzydziestu. Najstarszy pochodzi z 3 lutego 1997, poeta dołączył do niego wydrukowaną poniewczasie przez wydawcę erratę (raptem cztery literówki!) do zbioru Przenikanie, ostatni z 5 listopada 2008 roku dotyczy wspomnianych wyżej dwu wierszy. Ułożyłem te listy chronologicznie i przeczytałem jednym tchem. I teraz myślę, że napisał w nich Kazimierz Hoffman więcej, niż byłem to w stanie w swoim czasie przyjąć do wiadomości i zrozumieć. 

4.
Myślę, że był perfekcjonistą. Ciągle z siebie niezadowolonym – jak to perfekcjonista. Kimś, kto o sobie nigdy nie powiedziałby, że jest perfekcjonistą, ale co najwyżej, że dąży do perfekcji. Nie ulega wątpliwości, że poprzeczkę zawiesił sobie bardzo, ale to bardzo wysoko. Pracował nad idealnym wierszem. Jego idei nigdy nie wyłożył od początku do końca, ale wracał do niej nie raz i nie dwa. Także w Znakach. W otwierającym tomik wierszu Przyspieszenie, tekst dowiadujemy się, że powinien to być „tekst spisany z faktów”. Jak się zdaje kluczowym było dla niego przykazanie Adorno: „Nie ma prawdy wiersza bez jego struktury, bez totalności wszystkich jego momentów”, jakie przywołał na zasadzie motta, tyle tylko, że opatrzył je własnym komentarzem: „ale / nim ujmiesz rzecz, zważ”, którą to znów myśl powtórzył dosłownie w utworze Z nagrań dla N. Jego zdaniem twórca – czy to malarz, czy poeta, wszystko jedno – powinien, jak w wierszu pod znaczącym tytułem Odsiew: „wyjść naprzeciw i stop, by / nie przechylić, łamiąc porozumienie nie- / jako, harmonię pomiędzy znakiem a znaczeniem”, winien pamiętać, że tworzy „dla / prawdy samej”, o czym dla odmiany mowa w wierszu Z psem przy grach komputerowych, w którym przepowiada sobie samemu: „powtórzmy całość raz jeszcze”.
Zwraca uwagę kategoryczność i konsekwencja z jaką poeta sobie samemu przepowiada i przedkłada własne racje, o czym pisać i jak pisać, na przykład: „patrz”, „dotknij”, „zobacz” (Oktawa), albo: „posłuchaj, patrz!” (Wilga), „słuchaj” (Blask), mimo, że przy okazji żartuje i ironizuje: „ta stara przywara / mówienia do siebie” (N). Cóż, wiersz pisze się długo, bardzo długo, ale koniec końców powstaje on ni stąd, ni zowąd, w jednej chwili, w „nagłym przyspieszeniu” (Przyspieszenie, tekst), gdy twórca „w nagłym akcie / połączył w całość, ustalając formę. Nadmiar słów” (Smukała), w „zbawiennej chwili zaskoczenia” (Z nagrań dla N.). Trzeba jednak pamiętać, że wykład sztuki poetyckiej Kazimierza Hoffmana, który da się zrekonstruować w trakcie lektury jego ostatnich wierszy, nie jest żadną obiektywną miarą, ani też miarą ostateczną. Poeta ciągle wychodzi do niego, odnosi się do niego i do niego wraca, myśląc o poezji, mówi o życiu i umieraniu za życia: 

coś mnie ponagla
spiesz się,
już nie masz dużo czasu
(Przyspieszenie tekst) 


Dzień jest pogodny i ciepły, połowa sierpnia dopiero, a
on czuje chłód, wręcz ziąb, dotkliwy: tak, coś tu
narasta, stopniowo, powoli […]
patrzy na gałąź starego klonu nad sobą –
[…]
tak. W ten oto
sposób, okrężny zatem, stąd i podstępny, nawiedza go stan
graniczny tego popołudnia: nie lęk, nie lęk już tylko: strach.
(Zły dzień)


cichy ogień w górę sosen w Witosławiu
u schyłku dnia;
i myśl o dobrej śmierci
jak zwykle o tej porze
(Strofa) 


O zmierzchu, o tej samej wciąż porze,
przychodzi skądś
człowiek z toporem. Ma puste oczy, robi swoje
i odchodzi powoli jak przyszedł.
(Pamięć

Pocieszenie znajdował nie tylko w filozofii, ale także w naturze. Był niezrównanym obserwatorem przyrody i jej nieuleczalnym adoratorem. Opisywał „plusk / kropel na stawie przy porannym deszczu” i „liść zabrany z lasu / niedaleko Trzebcin” (Przyspieszenie, tekst), walkę żuka z czterema mrówkami i oddech lasu (*** [Atakowany jednocześnie…]), „stożek wzrostu młodego świerka / w Tleniu” (Klątwa), „połać pola w kolorach skórki” (Wdzydze Kiszewskie według Mariana Danielewicza), „trójlistną koniczynkę” (Do siebie), urwany śpiew zięby (Nad kartką). Przerabiając wiersz Koda z Dziesięciu prób… na zamieszczony w Znakach wiersz Kolor, dopisał komentarz godny już to poety, już to ornitologa: „Utożsamianie sikorki bogatki, Parus major, z sikorką modrą, Parus careuleus, jest oczywistym błędem, ale dla zachowania uroku tej króciutkiej wymiany słów n a s ł u c h u j ą c y nie upiera się przy swoim”.
Pisanie wierszy było dla niego czerpaniem „chyłkiem z bogactw / natury” (Przyspieszenie, tekst), pisaniem w zachwycie, bowiem „zachwyt łaknie utrwalenia” (Smukała), wyrażaniem zachwytu nad dniem, nad każdym dniem, który przemija „w przepychu swoim Nic więcej Zwyczajnie Już mija dzień” (Wdzydze Kiszewskie według Mariana Danielewicza). Pisaniu wierszy towarzyszyła świadomość, że „Miarowy ruch rzeczy trwa dalej” (*** [Atakowany jednocześnie…]). Wierzył, że: „duchowość Natury / przydaje c o ś każdej osobności, a potem je łączy – / człowiek i las” (Kwadranse), że można „być rzeczą / pośród Rzeczy” (Lisieux), liczył też na to, że rytm wiersza okaże się ruchem do przodu po linii prostej, którą wyznacza rytm natury właśnie (Nad kartką).
Czy był człowiekiem wiary? Nie mnie o tym sądzić. Wiem tylko, że kpił z Larkina, dla którego wiara i zabobon to jedno (O potrzebie lotu), że nie zgadzał się z „Sein zum Tode” Heideggera, przeciwstawiając mu „Sein zum Leben” (Ze snu), że powtarzał za Hölderlinem: „Starość będzie pogodna i zdrowa” (*** [Cytaty z przeszłości…]). Twierdził też, że błogosławieństw z Kazania na Górze nie mógł nam wmówić oszust (Jutrznia) i wnioskował, że: „nie ma nicości / skoro patrzy we wszystko / oko bez powieki // ogarnia i trzyma” (Do siebie).

5.
Kluczowym wierszem Znaków wydaje się być poemat Z nagrań dla N. Jest coś symbolicznego w tym, że właśnie ów tekst przedrukowywał Kazimierz Hoffman w kilku zbiorkach, jakby chciał nas zmusić do jego ponownej, uważniejszej niż dotąd lektury. Nie ulega wątpliwości, że jest ten poemat formą nie tyle sporu, co dialogu z Tadeuszem Różewiczem. Zresztą, swój osobisty dialog z Różewiczem prowadził Hoffman od dłuższego czasu. W liście z 27 kwietnia 1999, dziękując za recenzję ze Starego człowieka przed Poematem, napisał: „To moja odpowiedź na Baśń zimową Ryszarda Przybylskiego. To moje »nie« na zdanie znakomitego rówieśnika: »Starość to cela śmierci«. Czuję i przeżywam to inaczej”. A przecież szkic Przybylskiego, zaczynający się cytowanym zdaniem, to przecież interpretacja wiersza wicher dobijał się do okien… Różewicza. Od tego cytatu wyszedł Hoffman, pisząc Glosę, pomieszczoną w Drogą.
Hoffman polemizował z Różewiczem, nie ulega wątpliwości, ale polemizował tak, jak można polemizować tylko z poetą najwybitniejszym. Komentując w liście z 14 lipca 2005 jeden z moich szkiców o autorze Płaskorzeźby, napisał: „Tekst o Różewiczu jest tekstem o najważniejszym dla mnie poecie polskim po Oświęcimiu. W paru sprawach nie zgadzam się z nim, ale to w niczym nie umniejsza mojego szacunku dla autora Czerwonej rękawiczki. Zresztą w przedostatniej części Z nagrań dla N. przyznaję się do mylnej percepcji zdjęcia Poety. To kontrapunkt dramaturgiczny utworu. To poetycka substancja w ruchu”. Do tego tematu wrócił Hoffman w następnym liście z 26 lipca 2005 roku:
„A teraz powróćmy do tematu: Różewicz. Mój gniew i moja miłość. Wkurza mnie, od czasu do czasu, jego »gra« (czy tylko poetycka?) z Bogiem. Ale – wbrew powszechnemu na ogół mniemaniu, ateistą nie jest. Szuka Boga, jest mu potrzebny, węszy i czuje go w pobliżu. Różewicz to nie Szymborska ze swoim relatywizmem, ze swoją pewnością samowystarczalności pewnego siebie ratio.
*
Różewicz. Począwszy od Czerwonej rękawiczki (pierwszy jego tom, jaki nabyłem w 1948 r., student w Poznaniu) stał się dla mnie najważniejszy. Po Oświęcimiu. W poezji polskiej. Nowy język, nowe ogarnięcie czasu. Od lat uparcie twierdzę: gdyby nie takie wiersze, jak Warkoczyk czy Odwiedziny (z Czerwonej rękawiczki) – przytaczam je symbolicznie – nie byłoby Herbertowej Struny światła, Staffa Wikliny, Iwaszkiewicza Mapy pogody (jej końcowej części). Nie byłoby w formie, w jakiej ukazały się najbardziej sugestywne liryki z tych książek, np. Dwie krople otwierające debiutancki tom Herberta i Stary poeta Iwaszkiewicza.
*
Zadziwia mnie nieprzewidywalność Adorna. Zawodność jego osławionego powiedzenia. Bo stało się inaczej – to właśnie epoka znaczona symbolem Oświęcimia, o paradoksie! – wywołała poezję jak nigdy dotąd odpowiedzialną za słowo, rzeczową i zwięzłą jak pestka owocu. Poczułem w palcach jej materię i jej formę. U Różewicza. Był pierwszy. I pozostał pierwszy”.

Analizując, ogłoszony w 2004 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”, wiersz Tadeusza Różewicza *** (Dostojewski mówił…) (zamieszczony następnie w zbiorze Wyjście), Kazimierz Hoffman w Z nagrań dla N. wyznaje: 

tak. I choćby tego nie zamierzał albo
nie chciał nawet, tu 

zważ, 

daje d o w ó d wiary w to
wszystko, co Jezus o sobie powiedział 

Znaki zamyka trójwiersz bez tytułu, skondensowany do granic opis: „wieża ze światła. Chorał, nie / nie wiem który. Wieża ze światła / chorał. On mnie umacnia”, wyrafinowany opis czegoś, co jest, mimo, że go nie ma, opis czegoś, czego nie ma, mimo, że jest. Poeta widzi, gdyż słyszy, słyszy, gdyż widzi. Temu, co widzi i słyszy mówi „tak”. To słówko powtarza się w później liryce Kazimierza Hoffmana po wielokroć.
W liście z 25 kwietnia 2004 pisał, że marzy mu się kanoniczny wybór wierszy: „Mam już dla niego tytuł: tak. Z małej litery i z kropką na końcu. Tak – dla bytu w całej jego złożoności. A zatem i w cierpieniu. Także perceptora, to zrozumiałe. U podstaw (podłoża) każdej świadomości leży cierpienie, u podstaw wyższej świadomości – rosnące cierpienie”. Na odwrocie pocztówki z 1 lutego 2006, z reprodukcją obrazu Claude’a Moneta (ciekawy i znamienny dopisek: „Ale kocham impresjonistów. Widzę lepiej w ich świetle”) pomysł ten powtórzył niemal dosłownie: „Tytuł: tak. Z małej litery i z kropką na końcu. Moje „tak” dla bytu w całej jego zmienności”.
Zamykam Znaki. Tak Kazimierza Hoffmana. Słyszę dobrze. Jestem tego pewien. 

[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010. Pierwodruk: „Twórczość”, nr 6 (763)/2009]