Pisze, pisze od dawna
tłumiąc
zachwyt
on, stary człowiek przed Poematem; bo
że go d o z n a
wie. Tymczasem: wprawki. Udany wiersz (praca) Co dusza
odszuka, umysł utrwala, wpierw porządkując A potem
złudzenie: „to przyszło s a m o!” Dar, dar zachwy-
tu, błogosławiony
i weźmy strofę
to wczesne rano nocą był chłód lecz słońce
oświeca już wzgórza nad wodą, po niebie widać
dzień będzie ciepły i wszystko zmierza ku ugrom i złotu
zarys widzenia. Tego, co przyśnił
w dzieciństwie chyba Lecz teraz bliżej Blisko, tuż
– – –
albowiem ufa: będąc daleko, bezsprzecznie s p e ł n i
(i wyśpiewa) owo pragnienie Simone Weil widoczne w
zdaniu
z jej późnych pism:
widzieć, Wi-
dzieć krajobraz taki, jaki jest, kiedy mnie tu nie ma…
w to wierzy.
To czwarta (ostatnia) część wiersza Kazimierza Hoffmana, zatytułowanego Stary człowiek przed Poematem, zarazem tytuł całego zbioru utworów, który wydał w roku 1999 (w Bibliotece Bydgosko-Toruńskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich). Cztery lata później, a więc w 2003 r. poeta opublikował kolejny tomik wierszy (w ramach inicjatywy wydawniczej Kujawsko-Pomorskiego Towarzystwa Kulturalnego), a w podarowanym mi egzemplarzu napisał „Jurkowi – wdzięczny za przyjaźń stary człowiek przed Poematem”.
Nie wiem do jakiego stopnia czuł się biologicznie stary, bo na pewno nie duchowo. Aczkolwiek w naszych rozmowach w ostatnich latach pojawiał się motyw starości. Kiedyś więc powiedział mi, że nie akceptuje tego, co na temat starzenia się i starości pisze Ryszard Przybylski. Ale niedługo przed swoim odejściem rzucił jakby niechcący, że właśnie wkracza w osiemdziesiątkę i to jest – co by nie powiedzieć – czas zmierzchu…
Jednakże tego rodzaju napomknienia w naszych kontaktach były zupełnym marginesem, gdy od kilku, a może od kilkunastu lat wyznawał mi – właściwie mimochodem i w skrócie – iż nagle posypały mu się wiersze, w tak późnym wieku – dar losu, można powiedzieć… Mówił oszczędnie, bo zawsze był oszczędny w słowach, mówionych i pisanych, ale nietrudno było odczuć, że rozsadzają go emocje. Wszak przede wszystkim był artystą, twórcą, humanistą i to znajdowało swój wraz w jego rozważaniach, lekturach, kontaktach międzyludzkich, organizacji dnia codziennego, sposobie bycia. Niewiele więc wiedziałem o sprawach rodzinnych Kazimierza, jedynie to, iż jego ojciec był oficerem kawalerii w Grudziądzu, a córka wyemigrowała do Republiki Południowej Afryki. W pewnym okresie à propos ostatniego faktu rozmawialiśmy więcej, bo przygotowywał się do jej odwiedzin, a ja do wyjazdu na Antypody do mojej córki. Tak się jednak złożyło, że nie pojechał w tę daleką podróż, a mnie przydarzył się dwukrotny wyjazd do Australii.
Żył w świecie sztuki, filozofii i natury, i te światy budowały jego poezję i eseistykę. Do wyjątków więc należy – w jednym z wierszy – taki motyw „domowy”, jak przylot jego wnuka z dalekiego Johannesburga. Moje rozmowy z nim na przestrzeni dziesięcioleci koncentrowały się więc – siłą rzeczy – wokół tych obszarów, a szczególnie wokół literatury, zaś w okresach „gorących”, gdy chodzi o naszą historię najnowszą, miały – czego przecież nie można było uniknąć – tonację polityczną. Z tych naszych rozważań – mniej czy bardziej efektownych – urodził mi się wiersz, który on sobie cenił i preferował:
Tamtego wieczoru wróciłem do swojego pokoju
a naprawdę w przeszłość tak dawną
że nie mogłem jej znać Kości miast
starożytnego Wschodu wygrzewało oliwne słońce
W niskich murach koczowały jeszcze duchy
tych co przyjmowali bądź odtrącali Boga
Ta pora ten stan rzeczy trwa już tak długo
że siłą rzeczy nie może nie trwać Czy to
stan szczęśliwości?
Wróciłem po przyjęciu – jak komunii –
jesiennie słonecznej Italii i Grecji Bo mówiliśmy
Kazimierzu że w naturze i w sztuce
przetaczają się soki prawdziwe
Odsłonił mi to na moment – migawka wieków –
tamten wieczór
Ale za bardzo odbiegłem od Starego człowieka przed Poematem. A najgorsze, że nie umiem odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule tego tekstu. Owo zdumienie, iż w późnych latach zdarzyło mu się jeszcze napisać tyle wierszy eksponowało się nie tylko radosnym podnieceniem, ale także tajonym niepokojem, czy zostanie to docenione przez odbiorców, a w pierwszym rzędzie przez krytyków literackich i w ogóle środowisko pisarskie. Choć bowiem Kazimierz był osobowością zamkniętą w sobie, by nie powiedzieć skrytą, to jednak sygnalizował czasem – jakby mimowolnie – że jest niedoceniany, szczególnie w centrach kulturotwórczych, a więc zarazem opiniotwórczych i promocyjnych, mimo przychodzących stamtąd – w mniejszej czy większej częstotliwości – dowodów uznania. Ale najistotniejszym aspektem owego późnowiekowego poezjoowocowania była jego nadzieja, iż jeszcze nie napisał ostatniego słowa, że łaska efektywnego tworzenia u końca życia pozwala mieć nadzieję, iż uda mu się wygenerować Poemat – zwieńczenie czy summę wieloletniego wysiłku twórczego. Trwał więc w jakimś stanie oczekiwania na to, choć w stanie jakby utajnionym, bo – jak już wspomniałem – z usposobienia był zaprzeczeniem ekshibicjonisty. Było to wyraźniejsze i – można by powiedzieć – bardziej stabilne niż na przestrzeni minionych dziesięcioleci, kiedy zauważałem u niego naprzemienne, niemal chroniczne, pulsowanie nadziei, zwątpienia, radości, rozterki. Wynikało to zapewne – w jakimś stopniu – z jego skłonności do depresji. Nie umiał jednak wyjaśnić powodów swoich „dołów” psychicznych. Po prostu zapadał się w siebie, unikał kontaktów z ludźmi i nie dawał się namówić na wystąpienia publiczne, powiedzmy – spotkania autorskie. Najsilniej – jak pamiętam – zapadł się, kiedy do naszego lokaliku w gmachu BWA zapukali kontrolerzy finansów, by dowiedzieć się, jak oddział SPP gospodaruje groszem publicznym, za co w pierwszym rzędzie odpowiedzialny był Kazimierz jako jego prezes. Wówczas zaniepokoiła mnie jego bladość, ściągnięte, sztywne wargi, z których wyrywały się przyciszone, pocięte, ułomne zdania.
Kiedy już po odejściu naszego prezesa i przyjaciela opowiadałem o tym jednemu z kolegów, zareplikował, iż wcale nie dziwi go taka reakcja Kazimierza, bo sam miał niemiłą przygodę z urzędnikami skarbówki.
Wracając ponownie do starego człowieka przed Poematem muszę zaznaczyć, iż ów idiom – w szczególnym sensie – kojarzy mi się z tytułem innej książki Hoffmana, a poświęconej sztuce (i wydanej w 1998 r. przez Kujawsko-Pomorskie Towarzystwo Kulturalne). Chodzi mi, mianowicie, o zbiór szkiców Przy obrazie. Właśnie przy obrazie tkwi autor-krytyk, autor-informator, autor-narrator, autor-komentator, więc najbliżej sztuki, jako że ta bliskość ma swoje mocne, zdecydowane – choć absolutnie zmodyfikowane przez odmienne środki wyrazu – odbicie w jego wierszach. Owo „przy” oznacza nie tylko bliskość i bezpośredniość, ale i konkretność, materialność, autentyczność tworów sztuki, podczas gdy „przed” zakłada dystans, jakąś odległość, powiedzmy: fizyczną, ale może także czasową, a nawet umowną czy metaforyczną. Więc ten stary człowiek nie znajduje się przed poematem dosłownym (by przeczytać go lub tylko obejrzeć) ani nawet poematem wyobrażonym, ale przed Poematem, który może mu się dopiero objawić i który potrafi sformatować w słowach. Bo to co dotychczas stworzył to – czytamy w tym wierszu – „wprawki. Udany wiersz (praca) co dusza / odszuka, umysł utrwala, wpierw porządkując. A potem / złudzenie: to przyszło samo!”. Ale wciąż – dodam od siebie – pozostaje nadzieja…
Jego długa, wyczerpująca, okresowo dramatyczna, okresowo radosna droga – do tego momentu przed Poematem. Już bodaj w końcówce lat pięćdziesiątych, a na pewno w latach sześćdziesiątych uchodził w regionie za najbardziej obiecującego poetę. Nie pamiętam, czy poznałem go już w popaździernikowch latach euforycznych, jako że utrwaliłem sobie dopiero nasze spotkanie na Festiwalu Młodej Poezji w Poznaniu, którą to imprezę wyfasowała parokrotnie tameczna grupa młodych poetów Wierzbak. Na sali, gdzie Julian Przyboś wskazywał ręką na hasło festiwalu, widniejące nad sceną „Niech wiersz będzie prosty jak podanie ręki”, a odwołujące się do utworu Staffa Ars poetica, i dowodził, że to bzdet, zaś dostojni twórcy – Mieczysław Jastrun, Jan Śpiewak i inni – starali się zakrzyczeć prowokatora, i zaraz potem Jan Himilsbach żalił się z mównicy, iż urzędnicy w stolicy nie chcą mu przyznać mieszkania, dopóki się nie ożeni, podczas gdy on może jest pederastą, siedzący za mną Kazimierz dziękował mi za recenzję w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” z jego debiutanckiego tomiku Trzy piętra domu. Nie pamiętam, czy użył wtedy formy „kolego”, czy już „ty”, ale od tamtej rozmowy rozwinęła się nasza przyjaźń i nie dlatego, że usłyszałem owo podziękowanie, co mnie, prawdę mówiąc, zdziwiło, jako że nikt nigdy nie zareagował w ten sposób. Zresztą to nie była recenzja, lecz recenzyjka, jak wszystkie inne, produkowane wówczas przeze mnie – owoce młodzieńczej pychy.
Wspomniany zbiór ukazał się w 1960 (w dziesięć lat po debiucie w bydgoskim radiu, promowanym przez Zbigniewa Herberta) w Wydawnictwie Morskim, więc rozmowę w Poznaniu odbyliśmy w tym samym czasie lub w roku następnym i od tamtej pory spotykaliśmy się – w różnych odstępach czasu – głównie na zebraniach bydgoskiego oddziału dawnego Związku Literatów Polskich, w jego siedzibie na ul. Dworcowej 6. We wczesnych latach sześćdziesiątych należeliśmy jeszcze do Koła Młodych przy rzeczonym oddziale, ale jego prezes (zarazem nasz opiekun i redaktor naczelny dwutygodnika kulturalno-społecznego „Pomorze”, który funkcjonował w tym samym lokalu) Władysław Dunarowski zapraszał nas na owe konwektykle. Na jednym z nich Marian Turwid, zaliczany już do seniorów miejscowego środowiska pisarskiego, powiedział coś niepochlebnego na temat nas młodych, czego zresztą nie uchwyciłem, i wówczas Kazimierz wybuchnął, że ma już swoje lata i doświadczenie, więc wie czym się kierować i jak postępować, i nie życzy sobie, by go w taki sposób postponowano. Zdziwiło mnie to ostre wystąpienie i tym silniej je zapamiętałem, bo na przestrzeni półwiecza naszej znajomości nie zakonotowałem podobnej jego reakcji. Jeżeli zbierał głos, to wypowiadał się z reguły na temat literatury i dziedzin pokrewnych oraz spraw organizacyjnych środowiska pisarskiego i oczywiście nie tak ostrym tonem. A tamta jego replika tym bardziej wydaje mi się wyjątkowa, jako że senior Turwid był niezmordowanym gawędziarzem i łagodnego usposobienia.
W latach siedemdziesiątych spotykaliśmy się na stowarzyszeniowych konwektyklach w najmniejszym ze spichrzy nad Brdą, ale wówczas dobrotliwy pan Władysław nie był już naszym prezesem ani naczelnym „Pomorza”, bo po fuzji tego pisma z organem ideologicznym „Fakty i Myśli” powstały „Fakty”, w których zacząłem pracować. Kazimierz natomiast reprezentował w Bydgoszczy Polską Agencję Prasową – chociaż nie wiem, czy od początku swojej kariery zawodowej – i ta sytuacja stworzyła możliwość spotykania się – od czasu do czasu – na obiedzie w stołówce dla dziennikarzy, czyli w „Dołku” na rogu ul. Śniadeckich i Gdańskiej (wówczas ul. 1 Maja). Szczególnie jedno nasze spotkanie było „pamiętliwe”, bo kilka godzin sterczeliśmy w kolejce po wigilijne karpie, nim je wreszcie przywieziono do stołówki i już zdążyliśmy wyczerpać tematy, jakieśmy mieli na podorędziu do dysputy.
Wyjątkowy okres stanowiła i dla nas wiosna Solidarności. Kiedy materiał Kazimierza o tzw. wydarzeniach marcowych w Bydgoszczy przykrojono w Warszawie do wersji oficjalnej, a więc zafałszowano, rzucił robotę w PAP-ie i naczelny „Faktów” przyjął go do redakcji. Pełnił funkcję sekretarza i przy opracowywaniu tekstów do druku okazał się takim samym perfekcjonistą jak w swoich wierszach. Zdarzało się, że dzwonił do mnie, do Torunia, iż jakieś zdanie albo tylko wyraz „nie gra” mu w moim tekście. Prosiłem go więc, żeby poprawił, ale replikował, że sam powinienem to zrobić za najbliższym pobytem w redakcji. Było to dla mnie zaskakujące, bo przecież w praktyce redakcyjnej zdarza się wycinać całe akapity, a autorzy przekazując swoje prace do druku wyrażają niejako automatycznie zgodę na taką ewentualność.
Okres stanu wojennego odcisnął się mocno na Kazimierzu: zamknął się bardziej w sobie, unikał wszelkich oficjałek, poszarzał. Gdzieś w połowie roku 1982, a nawet później – u końca lata albo na początku jesieni – zetknęliśmy się przypadkowo u ujścia Dworcowej do Gdańskiej lub w innym nieodległym – od tego punktu – miejscu i rozmawialiśmy w tonacji nie bardzo wesołej i nie bardzo długo. Napisałem wówczas wiersz, w rzeczy samej kiepski, którego nigdzie nie wpychałem do druku i którego nigdy nie pokazałem Kazikowi, ale który w jakimś stopniu oddaje atmosferę tamtego ponurego czasu:
Powiedział:
zabieram Kierkegaarda i wyjeżdżam w Bory Tucholskie
Muszę zrobić ten szlif oczu –
inaczej jak trwać w zmąconych miesiącach?
Przypomina mi rzeźbę z brunatnego drewna –
jakie lubi
Ale system jego nerwów
prezentuje najwyższy poziom odbioru
Pieści Kierkegaarda Od lat
jeździ w Bory Tucholskie
Zawsze jesienią jeździł do Tlenia w Borach. Miał tam, jak mówił, chałupinkę. Stamtąd w jego wierszach owe sikorki, kos, wilga, pleszka, pisklęta krzyżówki, piórko sójki, żuk leśny, gęstwa leszczyn, „szczygieł / w rośnym trzepotaniu”, „Dwa kruki w locie ponad linią borów” i takie obrazy-wyznania: „Pod koniec lata raz jeszcze byłem / w Tleniu; był spokój; w ciszy kolistej zaszedłem pod las”; „stoimy nad Wdą / i patrzę na obraz / ciche jest światło łagodne są barwy trwa spokój form”.
Dużo później i ja zacząłem jeździć w Bory Tucholskie, do Linówka koło Śliwic, a droga wypadała mi przez Tleń, więc przy tej okazji myślałem i o moim przyjacielu-poecie. A teraz, kiedy już go nie ma, tym bardziej nie mogę nie myśleć o nim, gdy od strony Osia zjeżdżam z dużej wyniosłości międzyleśnej – przyniszczoną asfaltówką, wygiętą niby S – nad ciemny zalew Wdy i zaraz za mostem skręcam w prawo pod górę i ciągnę na Śliwice.
Przełomowy rok 1989 pozwolił na wyłonienie się Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Na założycielski zjazd w Warszawie (ostatniego dnia maja) pojechałem z dwoma kolegami z naszego środowiska, także już, niestety, nieżyjącymi: Krzysztofem Solińskim i Kazimierzem Rosińskim. Pierwsze zebranie organizacyjne naszego, bydgosko-toruńskiego, oddziału SPP odbyło się w listopadzie tegoż roku, a dwa tygodnie później (2 grudnia) sformalizowaliśmy nasze istnienie, obdarzając Kazimierza funkcją prezesa. Pełnił ją przez dwadzieścia lat, skupiając się przede wszystkim na realizacji serii wydawniczej książek pisarzy z naszego środowiska (ponad trzydzieści pozycji), firmowanych przez oddział, a przy wsparciu nieistniejącego już Kujawsko-Pomorskiego Towarzystwa Kultury. Pilotując owo przedsięwzięcie edytorskie (uważał je za najważniejsze w naszym funkcjonowaniu), unikał uczestniczenia w posiedzeniach Zarządu Głównego SPP i najczęściej mnie wysyłał do Warszawy (w ostatnich kadencjach pełniłem funkcję wiceprezesa). Nie wiem z czego wynikała owa niechęć: nie lubił podróży czy nasiadówek i ogólnokrajowych zjazdów sprawozdawczo-wyborczych, bo w żadnym z tych ostatnich – o ile pamiętam – nie brał udziału?
A owym dwudziestoletnim prezesowaniem czuł się zmęczony i skonfundowany faktem, iż w ostatnim czasie część kolegów przeniosła się do nowo powstałego oddziału w Toruniu. Kiedy więc zadzwonił do mnie z wiadomością, iż otrzymał skierowanie do szpitala, to jednocześnie zasugerował, abyśmy nie czekali na jego powrót z lecznicy i dokonali statutowego wyboru nowego „szefostwa” oddziału. Zwlekaliśmy z tą decyzją jakiś czas, ale ponieważ jego kuracja przedłużała się, skorzystaliśmy z jego sugestii. Nie dopuszczaliśmy jednak do siebie myśli, że już do nas nie wróci, tym bardziej, iż koledzy, którzy odwiedzali go w szpitalu, zauważyli tymczasową poprawę w jego stanie zdrowia. Potem jednak sytuacja wyglądała enigmatycznie i stało się… Wówczas przypomniałem sobie, iż w ostatniej rozmowie telefonicznej żegnał się ze mną na zawsze, a ja to zlekceważyłem, myśląc, że znów „złapał doła”, tym bardziej, iż sam przeszedłem co dopiero dwie operacje – w odstępie dwóch miesięcy – i byłem jeszcze na rekonwalescencji…
[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010]