Człowiek z Portsmouth
I kiedy wreszcie ma określić: co, jego zdaniem, w tym oto przypadku, daje Gwarancję – on, uprzedzający jakikolwiek wybieg tego monstrualnego cielska, jeden z najlepszych w swoim fachu, boss – opuszcza głowę. Jedno bowiem zaledwie jest pewne: tępa rotacja: Kolejny Numer Losu, z którym odchodzi pod wodę każdy ze stworzonych tu Kolosów. Bywał na dole. Jak żaden inny wie doskonale: próbą kiwania natury jest cała rutyna fachowców – komisje nadzoru, lekkie pogwizdy techników, spokój Wiceadmirała kierującego budową. Usiłowaniem jedynie. Bo ciągle ma jeszcze przewagę zewnętrzna konieczność. Jest tego pewien. Zupełnie. Powoli opada mgła i widać znowu morze... Z zimną równiną w oczach wraca do swego domu na przedpolach Portsmouth. Jak nazwać ów stan: odruch? ironia? przeczucie zniszczenia? zdrowy rozsądek? przypomina mi się owa zagadkowa postać, ten sam typ – w wieku nieokreślonym, milczący, z sięgającym gdzieś hen po Alaskę wzrokiem, zauważony już kiedyś na Titaniku, kiedy w opustoszałym naraz głównym salonie wpatrywał się uważnie w złocony zegar na bardzo pięknym, robionym pod barok kominku, ześlizgujący się, cal po calu, ku drugiej stronie.
Portsmouth – stocznia, w której wodowano „Threshera”.
Forma prezentowana w przeglądarce internetowej nie odzwierciedla
dokładnie zapisu drukowanego. Zapraszamy do zapoznania się z oryginalnym
układem literniczym dostępnym w postaci skanu - wyświetl plik PDF (w nowej zakładce)