Kolor

Z księgi wpisów na pośmiertnej wystawie Jej prac: „Jest w nich ten rodzaj liryki, który od razu wprowadza w środek przeżycia”.
I coś w tym jest.
Z dala będą to ciemne, przetrawione brązy i zielenie, fiolety, czernie; scalone, kryjące tajemnicze a zakryte jeszcze dla nas pismo…
Podchodząc bliżej widzimy odsłaniające się znaki i znaczenia, wyraźne, bo rozświetlone delikatną niebieskością, złotawym ugrem, szarością, łagodną, jakby od Corota.
Ta szarość często bywa tłem; ożywia znak. Stanowi jedną z cech malarstwa zmarłej w 1982 roku Joanny Witt1.

*
Płasko, na ogół, malowane płótna wiodą niekiedy w głąb. To złudzenie subtelnej przestrzenności sprawia światłocień.
Objaśnia dramaturgię.
Weźmy Trofea.
Z góry gdzieś, z sufitu czy nieba, podświetlonego skrytym światłem, zwisają na linie, bardzo blisko nas, dwie głowy: byka i łani. Pyszne poroże, ujrzane w baśni chyba, jakie może mieć tylko jeleń św. Huberta – służy teraz jako myśliwski kandelabr. A wydaje się, że żyją jeszcze oboje, że to, co zostało opowiedziane zróżnicowanymi brązami, owiane jest oddechem obu zwierząt; zresztą oko łani wciąż p a t r z y.
I jeszcze: Ecce Homo2.
Obraz malarsko mniej wyszukany, lecz n i e p o d w a ż a l n y jako dokument: w po trzykroć żywej zieleni wyprężone na strykach dwa czarne koty.
W związku z tym płótnem powiadała, że jeśli twórca chce dojść swego, to musi pozwolić problemowi urosnąć w sobie jak góra. Zauważony przez nią czyn bestialski urósł w niej jak góra.

*
Od bestiarium człowieka pozostaje ucieczka w świat przedmiotów. Podpatrywanie ich.
Manekin.
Jedna z najlepszych prac w spuściźnie po Niej.
Nieco akademicko zamknięta, ale jakże ożywiona scena. Oto czarny krawiecki manekin na trójnogu, rzucający żywy, p o r u s z o n y cień na szarą ścianę – w chwili, gdy czerwony goździk w lewym dolnym rogu opowiada płomień… Gorący jak piecyk, rzuca swój odblask na czerń tamtego.

*
Portrety kobiet.
P o r t r e t y – mówiła, a nie wizerunki.
Była zafascynowana fenomenem losu kobiet z kart literatury.
Wyobraża sobie ich twarze i sylwetki. Wybiera niemal wyłącznie postacie tragiczne: Heddę Gabler, panią Bovary, niejeden raz Barbarę Radziwiłłównę. Nakłada ich podobizny, a chyba i los, na kobietę w ogóle.
Stosuje wielką metaforę.
Niech nas nie mylą te tiule w hiacyntowej tonacji opływające ciało, ta maseczka turkusowa na roześmianej twarzy (Autoportret). Niczego też nie skryje wyniosłe piękno w malowidle Jaka byłam, skoro tym, co nas wzrusza jest
b o l e s n o ś ć; i to nie tyle w twarzy, co w rekwizycie, w czarnej zieleni okrycia podbitej mrocznym błękitem…
Te gamy, ta tonacja. Jak wiele tu znaczą.

*
Jeśli to prawda, że zadaniem czy instynktem poety jest na nowo odkrywać nie sens, a powagę każdego słowa, to odnosząc tę myśl do malarstwa można powiedzieć, iż przywołana tu malarka odkryła na nowo p o w a g ę
k o l o r u.
Uwierzytelniła swoją sztukę.
Czy mogą tu coś jeszcze znaczyć pewne usterki w technologii i rysunku, wytykane Jej za życia, a o których, samouk, dobrze wiedziała, mówiąc, że ustawicznie musi zwalczać trudności warsztatowe?









1 Prawdziwe nazwisko: Jonscher. Mieszkała w Bydgoszczy. Była matką malarki Barbary Jonscher, nieżyjącej już także.
2 Malowidło nazywane niekiedy Ofiary.

Forma prezentowana w przeglądarce internetowej nie odzwierciedla dokładnie zapisu drukowanego. Zapraszamy do zapoznania się z oryginalnym układem literniczym dostępnym w postaci skanu - wyświetl plik PDF (w nowej zakładce)