Opozycja wobec ekspozycji

Życie jest dla żywych. Nie sposób więc mieć pretensje o to, że nawet wspomnienia o zmarłych są dla tych, którzy wspominają. Niektórzy czynią to dla swego samopoczucia w formie rekompensaty za zbyt małe zainteresowanie żywym jeszcze autorem (sławna, niemal już banalna przestroga Jana Twardowskiego), inni jako ekspiację za świństwa bądź świństewka czynione swego czasu zmarłemu, ale większość dla kolejnej ekspozycji siebie samego: „że byłem jego przyjacielem; no, prawie przyjacielem; tak to przynajmniej można powiedzieć; ale już na pewno dobrym znajomym…”.
Znając psychologię twórczości i twórców trudno się dziwić, że ten ostatni motyw dominował podczas „Wieczoru poezji i wspomnień” odbywającego się w bydgoskiej Przestrzeni Akademickiej Kulturalnej „dla” Kazimierza Hoffmana (1928–2009). Trochę więc jakby w opozycji do tych ekspozycji (urządzono nawet coś w rodzaju prezydium najznamienitszych hoffmanologów) odnotowuję fragmenty ze swojej pamięci i swoich przemyśleń o tym nietuzinkowym. 

*
Senior prezydium najznamienitszych hoffmanologów zaczął od powalającego:
– Z Kaziem znaliśmy się od zawsze…
Ja pana redaktora Kazimierza Hoffmana poznałem w 1974 r. podczas wizyty I sekretarza KC SED z NRD – Ericha Honeckera, który wraz z I sekretarzem KC PZPR PRL Edwardem Gierkiem odwiedził kujawsko-pomorską triadę: Bydgoszcz–Toruń–Włocławek. Dla tak głębokiej prowincji był to wstrząs nie lada jaki. Największy oczywiście dla dziennikarstwa, którego adeptem od dwóch lat byłem i ja. Co pisać? Jak pisać? Czy w ogóle pisać?
To ostatnie pytanie było jak najbardziej zasadne, bowiem wydarzenia o tak wielkiej randze posiadały w komunistycznym świecie sztywno ustalony rytuał, w którym orientowali się nieliczni mistrzowie ceremonii, do których należała też elita dziennikarska, a taka tkwiła oczywiście w Warszawie z drobnymi emanacjami w formie wojewódzkich oddziałów Polskiej Agencji Prasowej. Rzeczywiście, pan redaktor Kazimierz Hoffman jako kierownik w latach 1969–1981 takiego oddziału świetnie był zorientowany w czym rzecz, bowiem miał przy sobie gotowe sprawozdanie i tylko sprawdzał, czy wszystko się zgadza. Miał prawo wnosić drobne korekty faktograficzne, ale nie ocenne, bowiem ocena wydarzenia była już z góry ustalona i napisana. Chyba właśnie dlatego, że wszystko było już z góry ustalone i napisane, z redakcji „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” wysłano do obsługi tak ważnej wizyty właśnie mnie, „młodego zdolnego”, jak o mnie wtedy mówiono. I to na dodatek bezpartyjnego, co było jawnym dowodem zlekceważenia przez redakcję obowiązku „obsługi Honeckera”. A może tylko zdrowego rozsądku, bo co to za „obsługa”.
Byłem przerażony, lecz redaktor naczelny, który późnym popołudniem wigilijnym (przed wizytą) ściągnął mnie z domu, bagatelizująco machnął ręką:
– Jak pan nie będzie czegoś wiedział, to niech pan zwróci się do PAP-u.
Zwróciłem się, a było to w Spółdzielni Produkcyjnej „Plebanka” pod Włocławkiem: gdzie spożywano obiad, a nam dziennikarzom zaserwowano szwedzki stół w wojskowych namiotach.
Pan redaktor Kazimierz Hoffman, który akurat, swym skrupulatnym sposobem poprawiał w gotowym tekście przecinek lub kropkę (później potrafił dla kropki w swych wierszach pokonywać nie lada trudy podróży do prywatnej posesji redaktora graficznego zaprzyjaźnionego wydawnictwa) przycisnął maszynopis do swej chudej piersi i orzekł:
– Nie wolno!
Coś tam nabazgrałem, ale następnego dnia ujrzałem w „swoim” tekście w „mojej” gazecie PAP-owskie, bo chyba też nie Hoffmanowe, większości. Mnie pozwolono „opisać” chyba tylko pogodę i „gorące pożegnanie” na dworcu we Włocławku.
A jednak pan redaktor Kazimierz Hoffman zbuntował się. Gdy 20 marca 1981 r. ujrzał w większości polskich gazet „swoją”, czyli PAP-owską relację z siłowego relegowania poprzedniego dnia 28 solidarnościowców, w gronie których i ja byłem, z gmachu WRN w Bydgoszczy, to rzucił PAP-owską synekurę. Wtedy podałem mu rękę i od tego momentu był już dla mnie Kaziem. 

*
Spotykałem Kazia wielokrotnie, czasem dzień po dniu, na ulicy. Był perypatetykiem, który koniecznie przed południem musi wyjść z domu (być może był to odruch uwarunkowany 28-letnią służbą w PAP-ie). Zazwyczaj rozmawialiśmy o poezji. Dziwiłem się, że on był zdziwiony, iż poezja tak silnie go złapała. Trzymając mnie za guzik, wyłuszczał różne teorie na temat wiersza, że „nie może być on wprost, że słowo słowu musi się dziwić”. Zgadzałem się z jego etycznym podejściem do literatury, przytakiwałem, gdy krytykował Wisławę Szymborską za etyczny redukcjonizm. Czasem, widząc, że sunie zamyślony ulicą, nie mówiłem mu cześć. Zresztą, o ile pamiętam, to zawsze ja pierwszy musiałem go „rozpoznać”. On zawsze był poza. A może ponad?
Chyba to drugie. Introwertyk i teleolog. Jego celem było napisanie najdoskonalszego wiersza, zwanego metaforycznie Poematem (w 1999 r. wydał dzieło Stary człowiek przed Poematem). Przy takim nastawieniu wszystko inne, także ludzie, byli już tylko instrumentami. Kawiarnia, w której codziennie kończył swe perypatetyczne wędrówki, jej gwar i rozgardiasz też były dla niego instrumentem, źródłem sensoryczno-intuicyjnych bodźców.
À propos kawiarni. Najbardziej lubił Cristal przy Placu Wolności, gdzie przy cienkiej herbatce czy kwaśnej kawce można było godzinami przesiadywać, przy zimnych, marmurowych stoliczkach. Gdy w ramach szalejącej prywatyzacji właściciel posesji chciał zlikwidować tę kawiarnię, to Kazimierz zwrócił się do mnie z ultimatum:
– Ja bez Cristalu nie wyobrażam sobie życia! Zrób coś!
Rozpocząłem walkę, bo byłem wówczas wiceprezydentem miasta. Ostatecznie udało mi się zachować nazwę, ale nie profil. Cristal stał się restauracją i po pewnym czasie kuchenne zapachy wygnały poetę do kawiarni Reggio Emilia, w której to, snobizującej się na artystyczną, „miał swój stolik”.

*
Pewnego dnia Kazimierz Hoffman jako prezes bydgosko-toruńskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, poprosił mnie na konsultację w sprawie Janusza Kryszaka, 12-letniego tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Brzydkiego współpracownika, bo donoszącego nawet na swoich studentów.
Poradziłem, aby nie robić żadnych sądów, bo któż ma prawo w tej sprawie sądzić? Czy młodzi, którzy nie znali „tamtego czasu”, czy starzy, którzy też, bo gdzież ich czyny, wieloznacznie, a już na pewno konformistycznie, „w tamtych czasach” się zachowywali?
– Najlepiej skłonić go, by sam zrezygnował ze Stowarzyszenia – stwierdziłem.
Tak też się stało.

                     *
Kazimierz Hoffman po prostu był. Sam dla siebie i sam w sobie. Trochę z wyboru, trochę ze strachu, bo i o tym trzeba przecież mówić wprost. Na pewno z takich, a nie innych genów, z takiego a nie innego doświadczenia, z takich a nie innych lektur.

                    *
W PRL-u papież krytyki literackiej Artur Sandauer pasował na poetów. Często z pobudek pozaliterackich. Spotkało to także Kazimierza Hoffmana, co bardzo go zdziwiło, a w „środowisku” wyrządziło więcej zła niż dobra. Bo niby dlaczego on? Bo co on takiego napisał? A może najważniejsze w tym pasowaniu były korzenie? Wszystko to paraliżowało trzeźwą ocenę tej twórczości, wywoływało laurkowe peany, rodziło schematy.
„Marmurowy” poeta udawał, że nie jest marmurowy, ale widać było, że często nie chce tego ciężaru z siebie zrzucić. Przygniotła go, ale tak miło przygniotła jak oracza zmęczenie po całodziennej harówce, cicha satysfakcja.
W kawiarni artystycznej Węgliszek w Bydgoszczy prowadziłem dwa wieczorki poetyckie autora Kody. Inni się bali. Ja też się bałem. I hieratyczności poety i tej wiernopoddańczej atmosfery, którą owa hieratyczność wzbudzała w „środowisku”, głównie w jego żeńskiej części, oczywiście. Bo ta część najbardziej lubi schematy i powtarzanie kilku sloganów.
Jedno spotkanie było w miarę udane, drugie nie. Na pewno udane nie było to, w którym poeta w swojej hieratycznej skromności nie chciał usiąść obok mnie na podium, a siedział między publicznością. Obojętnie, gdzie siedział, ale i tak przytłaczał. Pociłem się jak mysz na oczach „środowiska”, a on od czasu do czasu odzywał się z tłumu.

*
Poezja Kazimierza Hoffman jest dla mnie poezją kształtu, poezją płaszczyka chitynowego. Taki zewnętrzny kształt życia, bardzo szykowny zresztą, ale bez flaków życia. Czy rzeczywiście nie ma w tej poezji życia? Ależ jest! Tak jak w słowie jest. To właśnie artystycznie wyrafinowany, niepospolity kształt życia. Nie dany każdemu.
To nie jest pretensja ani negacja. Wręcz przeciwnie! Podziw i pochwała. Bo przecież, jak z kultury żydowskiej wynika, na początku było Słowo. Tajemnica niedostępna każdemu. 

[Za: Niewysychające nigdy źródło, Bydgoszcz 2010. Pierwodruk: „Akant” nr 11(154)/2009]